Rezygnacja z języka angielskiego (zarówno w "Pasji" jak i w "Apocalypto") to już prawdziwa prowokacja wobec członków Akademii Filmowej. Te ewidentnie niekomercyjne zabiegi nie wydają się zwyczajnym kaprysem wielkiej gwiazdy, która może sobie na wszystko pozwolić.

Gibson uczestniczy w projektach od samego początku jako współscenarzysta i współproducent, wszystko więc wydaje się być przemyślane i zracjonalizowane. Pracuje dość tradycyjnie, mimo nietradycyjnych filmów, jakie ostatnio realizuje. Bo przecież twórca „Apocalypto” oskarżany jest o epatowanie złem, o bezpodstawne okrucieństwo, które jakoby razem z krwią spływało z ekranu w czasie projekcji "Pasji" czy "Apocalypto". Bzdura. Współczesny język filmu to nie opowiastka dla pensjonarek. Wiem coś o tym. W "Matce Królów" jest bardzo drastyczna scena, kiedy chcący zastrzelić Lewena Hans König zostaje ukatrupiony przez Koguta bryłą węgla. A Łucja Król zmywa podłogę z krwi, tak jak to robiła kilka godzin wcześniej dla Niemców. Chodziło mi o to, by pokazać, że okupacja hitlerowska czyniła z katów ofiary, że wszystko było możliwe, że zginął König, potem zabity przez Niemców Kogut, a Łucja nadal musiała sprzątać krew. Jestem więc wyczulony na kwestię przemocy na ekranie, ale uważam, że Gibson nie przekroczył obowiązujących współcześnie norm. Z reżyserskiego punktu widzenia postąpił właściwie, przedstawiając okrucieństwa świata w okrutny sposób. Nie ma to nic wspólnego z setkami filmów potworków, gdzie pustka scenariusza wypełniana jest krwawą papką. Śmierć dla wielu „tfurcuw” nie może na ekranie trwać krótko, trzeba poddać ofiarę wymyślnym torturom, a keczup leje się z ekranu często i gęsto.

Ambicje Mela Gibsona w ostatnich filmach sięgają jednak bardzo wysoko. Zmierzenie się z ukrzyżowaniem Chrystusa czy ukazanie cywilizacji Majów tuż przed zagładą, to bez mała apogeum. Oczywiście można czynić to poetycko i symbolicznie - "najplastyczniejszym opisem głodu jest opis chleba", jak pisał Tadeusz Różewicz - jednak Mel Gibson wyznaje zasadę: o wielkich sprawach krzyczymy, a nie mówimy szeptem. Dla kina i masowości odbioru taka forma jest adekwatna. Gdyby Gibson był cynikiem, to nie angażowałby w swoje filmy całkowicie prywatnych pieniędzy. Środki ekspresji użyte przez Gibsona uprawomocnione są przez temat, czas i świadomość portretowanych przez niego ludzi. Po „Pasji” przylepiono Gibsonowi etykietkę chrześcijańskiego fundamentalisty, jak sądzę, zbyt pochopnie. Padł ofiarą jakże częstego „zaszufladkowania”. Podobną krzywdę wyrządzono kiedyś innemu wielkiemu reżyserowi Samowi Peckinpahowi, gdy po realizacji "Dzikiej bandy" i "Nędznych psów" nazwano go faszystą. Filmy Mela Gibsona jeszcze bardziej odbiegają od mieszczańskiego gustu. Są drastyczne, ale jak mamy pokazywać drastyczne sprawy?! Zresztą Mel Gibson nie odkrywa, nomen omen, Ameryki. Przyspieszony rytm niektórych scen - toż to wpływ wideoklipów jeszcze z lat 80. David Lynch w serialu "Miasteczko Twin Peaks" i w "Dzikości serca" jako jeden z pierwszych na tak dużą skalę wprowadził zderzenie detalu z totalem czy bardzo krótkich, kilkuklatkowych, trwających ćwierć, pół sekundy ujęć.

Wyrywanie serc, czy jąder z tapira, a potem ich "degustacja", jaka ma miejsce w scenie z "Apocalypto", dla wielu widzów będzie trudna do "przełknięcia". Ale tak, jak dyrygent za pomocą kamertonu wydobywa właściwy dźwięk, tak reżyser ma prawo, a nawet obowiązek, wprowadzić nas w poetykę filmu już na samym początku. A jest to film również o tym, że aby przeżyć, mocniejszy musi słabszego zabić. Okrutne, naturalistyczne sceny przypominają, że walka toczy się naprawdę, na śmierć i życie. Twórca nie estetyzuje, ale moim zdaniem nie przekracza też granicy, za którą jest tylko epatowanie okrucieństwem. Surowe warunki życia Majów narzucają okrutne z dzisiejszej perspektywy rozwiązania. Reżyser umiejętnie dozuje dawki silnych przeżyć, potrafiąc rozładować napięcie również z humorem. Przez oszczędność dialogów "Apocalypto" zbliża się do wielkiego kina, takiego, które przemawia obrazem, a nie słowem, o czym w dobie powszechnej telenowelizacji zapominamy.

Jak w "Bitwie o ogień" Jean-Jacques’a Annauda i tu miałem wrażenie, że obcuję z ważnym epizodem w dziejach świata. Wspaniała przyroda: lasy, wodospady, jeziora, bagna, morze, egzotyczny język, wiele punktów zwrotnych, bohaterowie walczący o wolność, dom i najbliższych – tworzą z tej odległej o wieki historii uniwersalny fresk o nieprzemijającej urodzie egzystencji, o wierze w sens życia z naturą, z dala od cywilizacji. Co prawda, przewrotny Gibson zakończył film w najciekawszym momencie – kiedy żaglowce z konkwistadorami dobijają do Jukatanu, a na ich widok Majowie zaprzestają morderczej walki, zaś główny bohater podąża w góry, aby wraz z żoną i dzieckiem odbudowywać zniszczony przez bratobójcze wojny dom… Naiwne przesłanie? Czyżby? A co ludzkość robi od stuleci? Czy aby przypominać te prawdy,trzeba być aż szalonym? A może po prostu trzeba jak Gibson mieć wewnętrzną pasję?







Reklama