"Sztandar chwały" skazany jest na sukces. To ekranizacja książki syna weterana II wojny światowej. James Bradley (wraz z przyjacielem Ronem Powersem) postanowił zbadać, dlaczego fotografia amerykańskich żołnierzy wbijających flagę w grań japońskiej wyspy Iwo Jima, na której znajdował się również jego ojciec, stanowiła w domu temat tabu. Dramatyczna historia okazała się świetnym materiałem także na scenariusz.

"Sztandar chwały" to mocne kino wojenne. Czarny piasek góry na odległej wyspie, sowicie podlewany krwią najeźdźców zestrzeliwanych jak kaczki przez obrońców ukrytych w kilometrach podziemnych korytarzy. Świetne połączenie weryzmu z artyzmem. Widać, że palce maczał tu autor "Szeregowca Ryana". Świadomy, że "to już było", Eastwood potraktował sceny walki jako preludium do innych treści. Wpisując się po trosze w modny ostatnio wśród amerykańskich filmowców nurt kontestacji działań rodzimych polityków, ujawnił prawdę o manipulacjach zdesperowanego rządu USA w 1945 roku.

Eastwood przeistacza film wojenny w psychodramę trzech przyjaciół, którzy po przejściach na polu bitwy nie potrafią funkcjonować w społeczeństwie. Pokazuje koszmar i bezsens propagowanej przez państwo wojny. Pomieszane sceny walk i patriotycznego tournée przeplata jeszcze jednym warkoczem: nużącymi niby-dokumentalnymi fragmentami rozmów autora książki z weteranami.



Reklama