Film Völkera Schlöndorffa "Strajk" o wydarzeniach, które doprowadziły do powstania NSZZ "Solidarność", luźno oparty na biografii opozycyjnej działaczki Anny Walentynowicz, wszedł na ekrany polskich kin w atmosferze skandalu i wśród protestów dawnych opozycjonistów, którzy zarzucili twórcy błędną interpretację wydarzeń oraz utrwalanie niekorzystnego stereotypu Polaka w świadomości niemieckiej opinii publicznej. Także Anna Walentynowicz odcięła się od filmu. Legendarny reżyser, mistrz niemieckiej Nowej Fali, twórca "Blaszanego bębenka", "Homo Faber" i "Króla Olch", opowiada "Dziennikowi", dlaczego jego filmy budzą kontrowersje, co w "Strajku" spodobało się Francuzom i jakie są granice wolności artystycznej.

Katarzyna Nowakowska: Spodziewał się pan, że "Strajk" wywoła w Polsce takie kontrowersje?
Völker Schlöndorff: Nie, jestem całkowicie zaskoczony przyjęciem filmu, ilością i rodzajem stawianych mi zarzutów. Oczywiście od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że materia, którą będziemy operować, i temat, który wybraliśmy, są niezwykle delikatne, że istnieją bardzo podzielone opinie na temat ówczesnych wydarzeń, odmienne interpretacje i że - wybierając jedną - narazimy się zwolennikom innej. Ale z drugiej strony wydawało nam się, że jesteśmy dobrze przygotowani do podjęcia tego tematu, zgromadziliśmy mnóstwo książek historycznych - polskich, brytyjskich, niemieckich, i cała ekipa studiowała je wnikliwie właśnie w celu oddania prawdy historycznej, i to na wielu poziomach: faktów, okoliczności, ludzkich charakterów, realiów życia codziennego. Nie spodziewałem się, że tworzę dzieło jakoś szczególnie kontrowersyjne, choć wiedziałem, że podejmuję się trudnego zadania. Wierzę, że film mówi sam za siebie i że nie muszę go bronić w jakiś szczególny sposób. Jeśli ktoś chce go kontestować - jego prawo, ale publiczność wciąż ma szansę, by samodzielnie ocenić, co mi się udało, a co nie.

Kontrowersje wokół filmu to dla pana żadna nowość, po "Legendzie Rity" oskarżano pana o sprzyjanie terrorystom, po "Dziewiątym dniu" zarzucano usprawiedliwianie postawy Kościoła katolickiego wobec nazizmu i Holocaustu…
Tak było, ale nie chciałbym uchodzić za osobę celowo kontrowersyjną, która robi filmy po to, by wywoływać skandale. Szczerze mówiąc, w trakcie pracy jestem tak pochłonięty tym co robię, że w ogóle się nie zastanawiam nad przyjęciem filmu, nie interesuje mnie, jak zostanie odebrany i czy na moją głowę posypią się gromy. Kiedy robisz film osadzony w określonych realiach, a zwłaszcza taki, który w świadomy sposób podejmuje tematy związane z historią i polityką, chcąc nie chcąc formułujesz pewne sądy, decydujesz się na taką czy inną interpretację wydarzeń. Nie da się inaczej zrobić filmu, bo nie da się odtworzyć rzeczywistości w skali jeden do jednego. Robienie filmu to proces podejmowania decyzji, nieustająca selekcja zdarzeń, wątków i nadawanie im określonych sensów. Zawsze istnieje obawa, że inni nie podzielą mojej wizji lub zarzucą mi zbyt swobodny stosunek do faktów. Ale ja wiem - i liczę na to, że widzowie także - że film różni się zasadniczo od podręcznika historii. Jedyne, co mnie martwi w przypadku "Strajku", to fakt, że te kontrowersje i niedobra atmosfera wokół filmu w Polsce zniechęcą młodą publiczność. Pomyślą: "Spójrzcie na nich, sami nie mogą się zgodzić co do tego jak było, każdy ma swoją rację i jej się trzyma, więc po co ja mam się tym zajmować, to spory tamtego pokolenia, mnie to nie interesuje". Bardzo bym żałował, gdyby tak się stało, bo robiąc film miałem nadzieję na przyciągnięcie przed ekrany młodych ludzi, którzy tamtych zdarzeń nie pamiętają, chciałem im o nich opowiedzieć.

Podobno Andrzej Wajda bardzo pana zachęcał do nakręcenia "Strajku", mówiąc, że żaden polski reżyser nie podejmie się takiego tematu. Czy to prawda?
Był taki moment w pracy nad filmem, że chciałem się poddać. To było jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, a po tym jak pani Anna Walentynowicz tak ostro zareagowała na scenariusz. Wtedy bardzo wiele osób, między innymi polscy aktorzy, którzy brali już udział w pierwszych próbach, ale też Andrzej Wajda, zaczęło dodawać mi odwagi. Nie czuję się w żaden sposób przez polskiego reżysera namaszczony do nakręcenia tego filmu, ale jego wsparcie w trakcie prac było dla mnie ogromnie ważne. Nie uważam też, że polscy reżyserzy nie będą umieli zrobić innego, lepszego, ciekawszego filmu o "Solidarności". Mam nadzieję, że trochę przetarłem szlaki i że zachęcę innych twórców do podjęcia filmowej dyskusji na temat tamtych - tak przecież ważnych i ciekawych - wydarzeń.

Jaki gatunek filmowy reprezentuje "Strajk"? Fabularyzowany dokument czy raczej tzw. film oparty na faktach?
To jeszcze coś innego, rodzaj hybrydy. Nie lubię tego określenia - "docu-drama", ale chyba muszę się z nim pogodzić (śmiech). Mamy w filmie fragmenty ściśle dokumentalne, ponieważ korzystałem z archiwalnych materiałów, ale są też wątki całkowicie fabularne, które koncentrują się nie tyle na przebiegu zdarzeń, ile na ludzkich uczuciach, emocjach. Francuski dystrybutor, który podczas Berlinale zakupił prawa do filmu, powiedział mi, że urzekła go opowiedziana w filmie historia miłosna, że ten polityczno-historyczny sos niezbyt go przekonuje, że właściwie mógłbym wyciąć całą część o "Solidarności", ale wątek romantyczny jest wspaniały - taka staroświecka historia! Pewnie Polaków, którzy z oczywistych względów koncentrują uwagę na historycznej i politycznej wymowie filmu, zaskoczy czy nawet oburzy taka interpretacja, ale chciałbym zwrócić uwagę, że takie odczytanie tego filmu też jest możliwe. Skończone dzieło żyje własnym życiem i cokolwiek bym o nim mówił, to nie wpłynie na publiczność, która sama dokonuje własnych interpretacji. W związku z tym bardzo mnie interesuje, jak polska publiczność, ta szeroka, przyjmie film, jakie będą wrażenia, jakie skojarzenia, jakie odczytania. Na razie znam głosy uczestników zdarzeń, którzy są znacznie bardziej krytyczni, bo film dotyka ich własnego życia. Ale młode pokolenie może mieć zupełnie inne nastawienie do przedstawionych przeze mnie zdarzeń.

Jak wyglądały przygotowania do filmu? Czy oprócz zgromadzenia wspomnianych przez pana materiałów - książek, fragmentów filmów - przeprowadzał pan wywiady z uczestnikami wydarzeń w stoczni?
Jedyną osobą, z którą rozmawiałem, była pani Anna Walentynowicz, bo film miał być oparty na jej życiorysie, więc chciałem ją poznać, przekonać się, jaka jest, jak się zachowuje. I po rozmowie z nią faktycznie wprowadziłem wiele zmian do scenariusza - zarówno dotyczących samych faktów, jak też zachowań mojej bohaterki.
Ale nie konsultowałem filmu z nikim innym. Jestem też na tyle samodzielnym twórcą, że nie potrzebuję na moim filmie pieczątki: "zatwierdzone przez…". Chciałem mieć pełną wolność interpretacji i uniknąć zarzutu, że jestem na czyiś usługach, robię film na zamówienie. Nie chciałem, by kojarzono mój film z jakąś określoną opcją polityczną. Dlatego na przykład nie zabiegałem o kontakt z Lechem Wałęsą, ograniczyłem się do przeczytania jego książki, a pierwszą rozmowę na temat filmu odbyłem z nim dopiero po gdańskiej premierze. Poza tym mój film nie opowiada tak naprawdę o powstaniu ruchu społecznego "Solidarność". Jest to opowieść o jednej osobie, kobiecie, która nagle nabrała ogromnego znaczenia, stała się symbolem walki, a potem ni z tego, ni z owego została całkowicie wyeliminowana z życia politycznego. A może sama się wycofała? To mnie w tej historii interesuje najbardziej, to jest pytanie, które chciałem postawić.

Dlaczego zmienił pan personalia swojej bohaterce? Dlaczego Agnieszka Kowalska, a nie Anna Walentynowicz? Chodziło u uniknięcie pozwu o naruszenie dóbr osobistych?
To kwestia pewnej wrażliwości. Dla pani Anny to jest historia prywatna i nigdy nie chciałem, by z powodu mojego filmu ktoś rościł sobie prawa do wskazywania jej palcem. Oczywiście film jest inspirowany jej życiorysem, ale tylko inspirowany - interpretacja jest moja, a bohaterka filmu nie jest tożsama z realną postacią. Tak samo było w przypadku mojego poprzedniego filmu - "Dziewiąty dzień". Tam także celowo zmieniłem imię i nazwisko księdza, o którym opowiada film, bo postać w filmie to nie jest lustrzane odbicie prawdziwego człowieka. Kwestie prawne nie mają tu nic do rzeczy, twórca ma prawo do reinterpretacji, do własnej wizji postaci, która go zainspirowała, i nie musi jej pytać o zgodę. Czy ktoś pytał królową Elżbietę II, czy podoba jej się, jak została przedstawiona w filmie "Królowa"? Kogo tak naprawdę obchodzi jej zdanie? Ważne, że film jest dobry (śmiech).

Ale istnieją granice reinterpretacji...
...nie ma granic. Twórca odpowiada tylko przed sobą, sobie ma być wierny i w tym sensie prawdziwy. Żadne inne reguły nie mają tu zastosowania. Niezależnie od tego, czy bazuje się na faktach, czy adaptuje literaturę - ważne jest stworzenie spójnej wizji, znalezienie własnego klucza. Dlatego nie lubię, gdy twórcy filmowi usiłują wmówić publiczności, że opowiadają prawdziwą historię, tylko dlatego, że jest to historia oparta na faktach. "Prawdziwe historie" są pełne kłamstw, wcale zresztą niewynikających ze złej woli twórcy, tylko z ograniczeń medium, którym się posługuje. Prawda nie jest kategorią artystyczną, a rolą twórcy nie jest odtwarzanie rzeczywistości.

Agnieszka pod wieloma względami przypomina innych bohaterów pańskich filmów - Ritę, Katarzynę Blum…
Oczywiście, bo to ja stworzyłem te postaci, więc wszystkie one mają coś ze mnie i pewnie dlatego są do siebie podobne. Wynika to także z moich zainteresowań, ciekawią mnie ludzie, którzy potrafią stawiać opór - władzy, społeczeństwu, swoim własnym złym instynktom. Ten rodzaj wewnętrznego napięcia czy wręcz rozdarcia wydaje mi się prawdziwie istotny dla zrozumienia ludzkiej natury. Jak teraz o tym myślę, to faktycznie Agnieszka jest bardzo podobna do Katarzyny - tak jak ona staje naprzeciwko całej państwowej machiny, która ma możliwości nieskończonego wręcz poniżania i niszczenia jej, ale potrafi do końca pozostać sobą. Także ksiądz z "Dziewiątego dnia", podobnie jak Agnieszka, może się ugiąć i przystać na warunki opresora lub poświęcić się, ale ocalić swoją godność.

Pańscy bohaterowie to współcześni święci. Ma to coś wspólnego z katolicką edukacją, jaką odebrał pan, protestant, u jezuitów?
Być może jest to u mnie podświadome (śmiech), bo nigdy nie było moją intencją pisanie hagiografii czy opiewanie męczenników. Choć z pewnością jezuici w dużym stopniu wpłynęli na mnie - nie tyle na kwestie religijności czy krąg wartości, którym się posługuję, ale sposób widzenia świata. To byli też bardzo silni, interesujący ludzie, którzy nigdy nie bali się wchodzić w dyskusję, nie bali się ryzyka, nie bali się inności. A mnie interesują ludzie o silnych wewnętrznych przekonaniach, ludzie, którzy potrafią rozróżnić dobro od zła, ale nie jacyś cukierkowi święci. Moi bohaterowie czasem robią paskudne rzeczy w imię swoich przekonań. I to też jest ciekawe.

Był pan w Polsce, w Gdańsku w latach 70., kręcił pan wtedy "Blaszany bębenek". Czuło się wtedy nadchodzące zmiany?
Mam poczucie, że zatoczyłem pewien krąg, wróciłem po latach w to samo miejsce - znów mieszkałem w tym samym hotelu, spotykałem tych samych ludzi co przed laty. Wtedy czuło się wielką nerwowość, coś wisiało w powietrzu. Moja ekipa filmowa, wśród niej także Katharina Thalbach, była non stop otoczona przez milicję i inne służby, starano się nas izolować, jakbyśmy mogli doprowadzić do jakiegoś zapłonu. Ale tak naprawdę nie wiedziałem, co się dzieje, jakie są źródła i przyczyny tych zachowań, i dopiero po "Solidarności" - kiedy czytałem o wydarzeniach w Gdańsku - zaczynałem rozumieć, dlaczego władze się tak zachowywały i co się gotowało w tych ludziach, podczas gdy my byliśmy zajęci robieniem filmu o zupełnie innej rzeczywistości i nie umieliśmy właściwie zinterpretować tego, co dzieje się na naszych oczach. Gdyby ten strajk nie wydarzył się w Gdańsku, pewnie nie podjąłbym nigdy tego tematu, ale ponieważ byłem tam wtedy, czułem się uprawniony do zabrania głosu.






























Reklama