Jak jeden z najbardziej uznanych polskich malarzy zdołał pokonać drogę między socjalizmem i kapitalizmem, a przy tym zachować wewnętrzną wolność, luz i dobre samopoczucie? Jak pokonał trasę między sztuką użytkową i sztuką czystą (i z powrotem), nie gubiąc własnego stylu i zarabiając sporo pieniędzy?
>>> Przeczytaj wywiad z Wojciechem Fangorem
Jego dorobku wystarczyłoby dla kilku artystów. Namalował "Matkę Koreankę" i "Lenina w Poroninie" - kanon socrealizmu. Zaraz potem współtworzył polską szkołę plakatu. Jego "Mury Malapagi" to arcydzieło gatunku. A pamiętacie blondyna z palcem na ustach, "Strzeż tajemnicy państwowej"? To także Fangor. Na przełomie lat 50. i 60. został prekursorem instalacji przestrzennych. W 1962 r. wyjechał z Polski i wkrótce zrobił światową karierę jako czołowy twórca op-artu. Jako jedyny Polak miał wystawę w Guggenheim Museum.
Walka klas i pędzel na kiju
Pytany o przeszłość nie tłumaczy się ani nie narzeka. "Dla mnie socrealizm był sztuką skandalu" - mówi. "W latach 50. niektórzy nie podawali mi ręki, bo taki był ze mnie komunista. Ale ja nigdy nie należałem do partii. Ja tylko zarabiałem pieniądze."
W pewnym sensie zdradził własną sferę. Ojciec był bogatym przedwojennym biznesmenem. Swoje pierwsze pejzaże Wojtek malował podczas wakacji na francuskiej Riwierze. Świat jego dzieciństwa to mieszkanie na Mokotowie, willa w Klarysewie, prywatne lekcje malarstwa... Kiedy w 1950 r. malował "Postaci", swój pierwszy obraz w stylu soc, wiedział, jak się do tego zabrać. Wymyślił, że pokaże parę robotników i dla kontrastu młodą burżujkę w czarnych okularach i sukience z nadrukami "London, Wall Street, Coca-cola". - Burżuazję dobrze znałem. Mój ojciec był burżujem. Moje siostry lubiły się dobrze ubrać, umalować...
Zbuntowane dziecko, przekorny lewicowiec, oportunista? A może ambitny człowiek w nienormalnych czasach? Podczas okupacji jego profesorem był Tadeusz Pruszkowski. Świetny malarz i jeden z najbogatszych polskich artystów. Przed wojną zarabiał krocie na zamówieniach rządowych. Dekorował statki, urzędy, pawilony wystawowe. Był pierwszym polskim artystą, który dorobił się własnego samolotu. Młody Fangor poszedł w jego ślady, choć w innych czasach i w innych warunkach. "Nie byłem romantykiem" - zaznacza. "Zawsze unikałem armii, walki i strzelanin. Chciałem żyć" - dodaje. Za to nigdy nie zabrakło mu chęci podejmowania wyzwań.
Wkrótce po wojnie otrzymał dyplom ASP. Uwolniony spod wpływu nauczycieli odkrył dla siebie sztukę nowoczesną. Przez kilka lat malował kubistyczne obrazy i żył spokojnie poza środowiskiem artystycznym. W kwietniu 1949 odwiedził go przyjaciel z Biura Targów i Wystaw. Poprzedniego dnia podsłuchał, jak ktoś z KC sztorcował dyrektora targów poznańskich: "Otwarcie za dwa tygodnie, a wy jeszcze nie macie żadnej propagandy wizualnej!". Fangor postanowił spróbować szczęścia. Nie miał pojęcia o grafice, ale wziął teczkę, wsadził do niej kilka pędzli i pojechał. W Poznaniu przyjęli go z otwartymi ramionami. "Zaraz obszedłem wszystkie pawilony, żeby się zorientować, na czym polega ta grafika reklamowa. Zobaczyłem, że chodzi o trzy rzeczy: fotografię, kolor i literę. To nie było trudne: malowało się takie <nerki> czerwone i żółte, a potem montowało z fragmentami czarno-białych fotosów. Tylko te napisy... Nigdy nie uczyłem się liternictwa. A tu dwanaście billboardów do zrobienia, a na każdym długie hasło" - opowiada. Znalazł rozwiązanie genialne w swej prostocie: zatrudnił wszystkich malarzy szyldów, jacy byli w Poznaniu. Na tereny targowe wkroczył tłum fachowców z pędzlami na kijach. Robota była gotowa na czas, a Fangor wrócił do domu z teczką wypchaną banknotami. Wyprowadził się z podwarszawskiego Klarysewa, kupił mieszkanie na Polnej i został plakacistą.
Tymczasem sztuka nowoczesna została potępiona. Modernistyczne kleksy i "nerki" musiały zniknąć. Fangor wspomina to spokojnie. "Kazali malować realistycznie? To akurat miałem w małym palcu. W końcu uczył mnie Kowarski" - mówi z uśmiechem. Socrealistyczny epizod Fangora trwał dwa, może trzy lata. Nadchodziła odwilż. W 1955 r. Warszawa przyjmowała Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów. "Dostaliśmy z Henrykiem Tomaszewskim do zaprojektowania billboard długi na czterysta metrów. Kolorowy fryz ciągnął się przez całe miasto. Od Alej Jerozolimskich aż do Świętokrzyskiej. Coś ze cztery metry wysokości. Dwie noce i mieliśmy projekt. Później zorganizowało się ekipę <murzynów>, studentów Akademii, i po tygodniu dekoracje były gotowe."
W tym czasie nawiązał współpracę z awangardowymi architektami: Sołtanem, Hansenem, Ihnatowiczem. Grupą nonkonformistów, którzy nie chcąc projektować kolejnych MDM-ów, schronili się w Zakładach Artystyczno-Badawczych ASP. Najlepiej wspomina pracę przy pawilonie polskim na Expo ’58 w Brukseli. To była nowatorska architektura. Konstruktor Lech Tomaszewski wymyślił matematyczną strukturę dachu i organiczną, falującą ścianę, na której wszystko się opierało. "Na tej ścianie miałem wymalować fryz. Od zewnątrz rozwichrzona optyczna geometria, a w środku powiększone dziecięce rysunki... Nic z tego. Władysław Gomułka oświadczył, że Polski nie stać na takie ekstrawagancje. Projekt zarzucono."
A Fangor poczuł, że dwa wymiary to dla niego za mało. W 1958 r. pokazał "Studium przestrzeni", kompozycję, którą stworzył ze Stanisławem Zamecznikiem. "Przywiozłem do galerii swoje minimalistyczne obrazy. Ustawiliśmy je na stelażach w taki sposób, żeby widz nie delektował się pojedynczym płótnem, ale w dynamiczny sposób odbierał całość" - tłumaczy Fangor. Widz wchodził w dzieło sztuki. Stawał się jego częścią. To była zupełna nowość, określenie "environment" jeszcze nie istniało. W pracach z tego okresu można już dostrzec zalążek abstrakcyjnych form, które kilka lat później miały mu przynieść światową sławę.
Mimo Gomułkowskiego przykręcania śruby Warszawa przeżywała swoją wersję swinging sixties. Życie towarzyskie kwitło. Malarze i graficy spotykali sie co dzień w "Lajkoniku", balowali w SPATiF-ie. Co sprawiło, że Fangor zdecydował się na wyjazd? "Po pierwsze uważałem, że z socjalizmu nic już nie będzie. A po drugie chciałem sprawdzić, czy dam sobie radę w tej kapitalistycznej dżungli. Bo w Polsce nie można było zginąć. Jak już znałeś ministra kultury i kogoś z wydziału propagandy KC, jak wypiłeś ćwiartkę tu i ćwiartkę tam - to byt miałeś zapewniony. Więc pomyślałem: a gdyby tak spróbować na Zachodzie?"
Wyjechał z paszportem ważnym przez pół roku. Zdobył stypendium w Waszyngtonie, potem przeniósł się do Berlina Zachodniego, przez pewien czas wykładał w Anglii. W 1966 r. zamieszkał w Ameryce. Zabawne, że w tym mateczniku kapitalizmu wrócił do sztuki czystej, nieużytkowej. Na słynną wystawę w Guggenheim Museum złożyło się 37 barwnych opartowskich abstrakcji. Podczas zeszłorocznej aukcji w nowojorskim Sotheby’s prace z tego cyklu sprzedawano za dziesiątki tysięcy dolarów. Ale Fangor nie byłby sobą, gdyby odcinał kupony od sukcesu. Znów zmienił styl i po kilku latach wrócił do malarstwa figuratywnego. Rok 1990 przyniósł jego wielką wystawę w Zachęcie i triumfalny powrót do Polski. Początkowo tylko symboliczny, ale dziewięć lat później małżeństwo Fangorów na stałe przeniosło się do kraju.
Wielki powrót modernisty
Rok 2008. W warszawskim biurowcu spotykam się z człowiekiem, który sprawił, że Fangor znów projektuje.
W swoim francuskim prawie jazdy architekt Andrzej Chołdzyński nosi wytartą fotografię z lat 40. Zdjęcie jest nieostre, miejscami odpada emulsja, ale wciąż można poznać drewnianą makietę Centralnego Domu Towarowego, później nazwanego Smykiem. Na odwrocie widnieje wyblakły podpis profesora Zbigniewa Ihnatowicza.
CDT to był łabędzi śpiew polskiej architektury. Modernistyczne arcydzieło, które na swoich twórców ściągnęło same kłopoty. Architekci Ihnatowicz i Romański zdążyli wybudować ten nowoczesny wielopiętrowy sklep tuż przed tym, jak w 1948 zadekretowano socrealizm. Wkrótce budynek został potępiony jako symbol formalizmu i kosmopolitycznych wynaturzeń. Nadciągał stalinizm, a z nim hasło Łunaczarskiego: "Ludzie mają prawo do kolumn". Budowano MDM. Ihnatowicz i inni awangardyści - o ile nie wyparli się błędów - trafili na margines życia zawodowego. Ale ich studenci przechowali jak relikwie zdjęcia CDT-u, ostatniego na długie lata europejskiego budynku zbudowanego w Warszawie. Pięćdziesiąt lat później, gdy Andrzej Chołdzyński zabierał się do modernizacji i odbudowy Smyka, przyjaciel podarował mu taką fotografię: "Weź, będzie ci potrzebna."
Zagraniczny właściciel Smyka nie znał tej historii. Rozważał rozbiórkę. Zresztą po pożarze w 1975 r. i tandetnej odbudowie sklep stracił charakter. "Przekonałem ich, że ten budynek trzeba ocalić. Razem postanowiliśmy zrekonstruować pierwotną elewację, przywrócić słynny neon. A na tyłach, tam gdzie dzisiaj stoi zaplecze biurowe, dodać nową część" - opowiada Chołdzyński. Zbigniew Ihnatowicz zmarł w 1995 r., ale Chołdzyński odnalazł w Ameryce jego syna. I to właśnie Grzegorz Ihnatowicz zapytał: - Ale co z fryzem? Ojcu bardzo na nim zależało. Nigdy nie mógł odżałować, że dekoracja CDT-u została tylko na papierze.
W 1955 r., gdy rygor socrealizmu zelżał, Ihnatowicz zamówił u Wojciecha Fangora i Jerzego Tchórzewskiego abstrakcyjną mozaikę, która miała ozdobić parter CDT-u. Nigdy nie doczekała się realizacji. Odwilż szybko się skończyła, a w 1962 r. emigracja Fangora ostatecznie przesądziła sprawę. Została tylko czarno-biała reprodukcja w piśmie "Stolica".
"Z Fangorem spotkaliśmy się na kolacji" - opowiada Chołdzyński. "Byłem pod wielkim wrażeniem. Wygląda jak amerykański artysta. Siwy, niebieskie oczy, sztruksowa koszula. I nadal ma umysł młodzieńca... Postanowiliśmy odtworzyć mozaikę, a Fangor zgodził się zaprojektować logo dla inwestycji. Potem poprosiłem go o współpracę przy projekcie stacji na drugiej linii metra."
Kiedy rozmawiamy, Chołdzyński wyjmuje rulon szkiców Fangora. Zwykły bristol, litery wykreślone czarnym flamastrem i pokolorowane świecowymi kredkami. Ale jak to jest narysowane! "Dał nam te cudowne rysunki - mówi Chołdzyński - i powiedział, że można to wymalować na blachach. Daj spokój, odpowiedziałem. Nie musimy już malować na blachach. Możemy to drukować serigrafią na szklanych taflach. Podświetlić. Zainstalować ekrany ciekłokrystaliczne, na których będą się wyświetlać twoje rysunki na zmianę z innymi dziełami sztuki, zapowiedziami wystaw..."
W przyszłym roku minie sześćdziesiąt lat od dnia, gdy Fangor, z kilkoma pędzlami w teczce, wyruszył do Poznania. Przeszedł drogę od agitacji wizualnej do marketingu. Pozostał sobą. Wspominając dawne lata, mówi, że bywały kolorowe.