W filmie Jerzego Skolimowskiego „Cztery nocy z Anną” wcielił się w pan w rolę palacza szpitalnych odpadów, zakochanego w pielęgniarce, który odurza kobietę narkotykami, żeby włamywać się do jej mieszkania i spędzać z nią noce. Na konferencji prasowej po pokazie w Cannes powiedział pan: „Leon to ja”. Na czym polega ta identyfikcja?

Reklama

Artur Steranko: To zabieg. Rozterki Leona, jego wrażliwość, delikatność, nieśmiałość, niepokoje, lęki, samotność, są mi bliskie. Tak jak on jestem samotnikiem, choć nie jestem samotny. W tym sensie utożsamiam się z historią, którą on przeżywa, choć nie z jego osobą. Aktor wchodząc w rolę, musi się utożsamiać ze swoim bohaterem, bo inaczej nie mógłby zagrać prawdziwie.

W spektaklu Teatru im. Jaracza gra pan postać Don Kichota w reżyserowanej przez Pawła Szumca adaptacji książki Cervantesa. Czyli znowu outsider. Chyba dobrze się pan czuje w tego typu rolach?

Tak, tyle, że Leon z „Czterech nocy...” jest postacią prawdziwą, zaś Don Kichote to literacka fikcja. Ale rzeczywiście bohater Cervantesa jest mi bliski.

Dlaczego?

Reklama

Bo jest człowiekiem, który żyje w sferze ducha, a wyobraźnia i marzenia są dla niego równie ważne, co realność. Lubię takie postacie. Nie są proste do zagrania, ale niesłychanie ciekawie się nad nimi pracuje.

A ja myślałem, że wynika to z filozofii życiowej, że chce pan pozostawać na uboczu i dlatego decyduje się na role outsiderów i pracę w teatrze w małym mieście.

Reklama

To nie był świadomy wybór. Skończyłem szkołę aktorską przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, gdzie pracowałem i uczyłem się pod okiem znakomitych artystów jak Stanisław Hebanowski czy Ryszard Major. Potem dostałem propozycję z Olsztyna, gdzie zastał mnie wybuch stanu wojennego. To nie były łatwe czasy, nie tylko dlatego, że nie można było swobodnie podróżować. Potem założyłem rodzinę. Nie bardzo miałem możliwości i chęci, żeby szukać pracy w innym teatrze.

Żałuje pan?

Niczego nie żałuję. Robię tu swój teatr, gram najlepiej jak potrafię, mam swoje życie. Angaż w Teatrze Jaracza daje mi możliwość pracy ze wspaniałymi artystami, bo do Olsztyna przyjeżdżają znakomici reżyserzy i robią świetne przedstawienia. Inna sprawa, że nie możemy ich pokazać na szerszym forum. Jestem w lepszej sytuacji niż większość aktorów w dużych ośrodkach. Gram wielkie role, o których wielu kolegów w stolicy może tylko pomarzyć. To, że pracuję w Olsztynie, a nie w Warszawie nie ma znaczenia, stąd też można pojechać na festiwal w Cannes

Łatwo panu mówić, bo ma pan w Olsztynie status gwiazdy.

Wolałbym, żeby pan nie nazywał mnie gwiazdą. Do słowa gwiazda przykleja się dziś wiele osób, to pojęcie się zdewaluowało. Kiedyś jak gwiazda pokazywała się na ekranie czy estradzie, w każdym momencie widać było, że to jest figura, że to jest ktoś, nie tylko w sensie aktorskim, ale ludzkim, w sensie postawy, którą prezentuje. A dziś, jak się otworzy telewizor, to w co drugim programie są gwiazdorzy. Więc nie używajmy tego słowa. Myślę, że jestem dość dobrym aktorem, mam dowody sympatii ze strony publiczności oraz reżyserów i żyje mi sie z tym bardzo fajnie. Muszę jednak przyznać, że los mi dopomógł. Realnie patrząc, to takie przypadki jak mój zdarzają się niezwykle rzadko. Miałem szczęście. Trudno wypłynąć z teatru w niedużym mieście na szersze wody.

Często występuje pan w spektaklach Janusza Kijowskiego. Czy łączy was artystyczna przyjaźń?

Sądzę, że tak. choć jesteśmy różnymi ludźmi. Czy Janusz Kijowski to mój reżyser? Mógłbym tak powiedzieć. On mówi, że jestem jego ulubionym aktorem. I oby tak pozostało jak najdłużej.

Wróćmy do filmu, dzięki któremu zyskał pan rozgłos. „Cztery noce...” musiały być dla pana nowym doświadczeniem. W filmie Skolimowskiego dialogi są ograniczone do minimum, musiał pan zagrać ciałem, inaczej niż w teatrze, gdzie główną rolę pełni słowo.

To nie było nowe doświadczenie. Swego czasu wiele pracowałem z olsztyńską pantomimą głuchych, gdzie prawie wyłącznie operowało się ciałem, gestem, grymasem. Nowym doświadczeniem była praca z kamerą. U Jerzego Skolimowskiego uczyłem się kamery. W „Czterech nocach...” było mało tekstu, ale miałem strasznie dużo dni zdjęciowych. Cały czas musiałem być skoncentrowany. To nie było tak, że kamera wyłapywała najlepsze ujęcia, które potem reżyser sklejał. Musiałem przejść cały, żmudny proces pracy na planie. Ale doświadczenie było fantastyczne i mam nadzieje, że zagram jeszcze w filmie.

Dostał pan nowe propozycje?

Trudno jeszcze o tym mówić. Czas pokaże. Mam swój wiek i sukces „Czterech nocy...” nie przewrócił mi w głowie. Spokojnie czekam.

Zostawiłby pan teatr dla kina?

Można ułożyć wszystko tak, żeby mieć mniej pracy w teatrze, a więcej w kinie lub na odwrót. Jedno drugiego nie wyklucza.

A gdyby dostał pan ofertę z Teatru Narodowego w Warszawie, zrezygnowałby pan z angażu w Olsztynie?

Rozważyłbym taką propozycję, świadom dużego ryzyka. Trzeba byłoby wejść w nowe środowisko, a jak pan wie, teatralne jest bardzo hermetyczne. Taki transfer jest obarczony dużym ryzykiem zarówno w sensie zawodowym, jak i ludzkim. Z pewnością zanim podjąłbym decyzję, mocno bym się nad nią zastanowił.