W latach 90. wystawiał jego "Prezydentki" Krystian Lupa, Anna Augustynowicz zdefiniowała swój teatralny styl premierą sztuki "Moja wątroba jest bez sensu". Schwab szokował nie tyle obscenami i skatologią, ile karkołomną konstrukcją języka. Połamane, kalekie i stłuczone frazy Schwaba miały oddawać stan świadomości postaci nierozumiejących ani siebie, ani świata. Genialny przekład Jacka St. Burasa był poezją wyzwisk i obelg, kasakadą słów lejących się jak brudna woda z kranu.

Reklama

Łódzka premiera "Wątroby" to powrót Grzegorza Wiśniewskiego do dawnej fascynacji - dwa razy wystawiał "Prezydentki", a fragmenty innego dramatu Schwaba, bodaj "Antyklimaksu", kazał odgrywać młodej aktorce Zariecznej w czechowowskiej "Mewie". Wiśniewski nie sprawdza współczesności Schwaba, nie interesuje go w nim aktualność. Przeciwnie. Stawia akcent na to, co w Schwabie anachroniczne, co pokryło się teatralną patyną. W łódzkim spektaklu Schwab przybiera pozę dziwnego klasyka, przegranego, późnego awangardysty.

Pierwszy akt Wiśniewski otwiera "Matką" Witkacego. Niedwuznacznie sugeruje, że Hermann Robak (Przemysław Kozłowski) artysta-debil, rodzinny sadysta uzależniony od matczynej opieki, to nowe wcielenie Leona Węgorzewskiego. Kozłowski bazgrze schizofreniczne rysunki, odmierza domową gehennę swoim bełkotem nienawiści do matki. Obrzydliwy świat Schwaba zostaje przestrojony witkacowską dziwnością. Jego połamany język przegląda się w sztucznej frazie autora "Szewców". Tylko, że zamiast rozmów istotnych, słychać logoreje spsiałej egzystencji. Ale o dziwo ta witkacowska paralela i tak podnosi rangę postaci przynajmniej o jeden szczebel, czyni z nich aktorów tajemniczego rodzinno-społecznego rytuału. W przypadku Pani Robak (cudnie struchlała dewotka Barbary Marszałek) jej zmaganie z własną głupotą, otępieniem i uzależnieniem religijnym nabiera cech prawie heroicznych. Witakcy daje Schwabowi prawie metafizyczne alibi.

Druga część, obrazek z życia sąsiadów Robaków państwa Kovacic (Milena Lisiecka, Mariusz Jakus oraz ich zepsute córeczki witkacowskie bydlądynki Matylda Paszczenko i Anna Sarna) jest jak "Moralność pani Dulskiej" po amfetaminie. Napuszona, zakłamana, lepka, perwersyjna. Wiśniewski obsadę ma taką, że "klękajcie narody". Uruchomieni przez pulsację muzyki aktorzy z Jaracza grają w teatralnym "pomiędzy": w dziurze między psychologią a formą, awangardą a mieszczaństwem, kliszami witkacowskimi i naturalistycznymi.

W trzecim miniakcie reżyser stylizuje urodziny pani Grollfeuer na spotworniałą "Ostatnią wieczerzę", to ceremonia obrażania, wyzwisk i toastów przeciwko spsiałemu światu i parszywym ludziom. Otrucie rodzin Kovaciców i Robaków staje się aktem oczyszczenia życia i sztuki. Ale zaraz potem Wiśniewski przekracza Schwaba. Oto grająca cyniczną starą panią Grollfeuer Bogusława Pawelec przeskakuje przez trupy współbiesiadników, rozwala ze złością ściany pokoju zbudowanego na scenie, odsłania się prawdziwa teatralna widownia. Bunt pani Grollfeuer staje się buntem aktorki. Słychać jakby autentyczne, prywatne przekleństwa. Obrzydzenie światem przynależne postaci od Schwaba przełazi na obrzydzenie doskonałej aktorki - teatrem, konwencją, reżyserem. To moja wątroba jest bez sensu, ja tu się wypruwam, nie wy, widzowie, nie moi partnerzy ze sceny - wrzeszczy Pawelec, ciągnie szampana z gwinta, szarpie z inspicjentką, wypina na publiczność. Po paru sekundach wiemy, że to też jest zagrane, przygotowane zawczasu, nieautentyczne. Ale i tak brzmi przejmująco. Jakby Wiśniewski sam ze sobą się kłócił. Wściekał na własny repertuar, reżyserski styl. I tęsknił za radykalnym gestem Schwaba. Bo tylko w przekreśleniu siebie i swojej sztuki jest czasem czysta artystyczna prawda.

"Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu"

Werner Schwab
reż: Grzegorz Wiśniewski
Teatr im. Jaracza w Łodzi