"Lekarze wykryli u Jacksona słaby puls, a minutę później słabe uderzenia serca w dolnych komorach" - pisze "Fakt". Niestety, pulsu nie udało się utrzymać.

"Gdy lekarze pogotowia zjawili się w mieszkaniu Michaela Jacksona 25 czerwca 2009 r. o godz. 12 27, król popu nie dawał żadnych oznak życia. Nie wyczuli pulsu, oddechu ani akcji serca. Ale godzinę później, w klinice uniwersyteckiej w Los Angeles, puls powrócił. Była szansa na uratowanie mu życia - te sensacyjne szczegóły właśnie wyszły na jaw" - czytamy w Fakcie.

Reklama

O godzinie 13.21 lekarze wykryli u Króla Popu słaby puls, a potem słabe uderzenia serca w dolnych komorach. Walka o życie Jacksona trwała jeszcze przez dziesięć minut. Bez skutku.

"Być może wypadki potoczyłyby się inaczej, gdyby lekarze ze szpitala mieli pełną wiedzę o stanie pacjenta. Jednak osobisty lekarz Jacksona, Conrad Murray, zataił przed nimi wiele istotnych informacji. Dlatego ojciec piosenkarza oskarża lekarza o spowodowanie śmierci syna, a Murray odpowiada przed sądem" - pisze "Fakt".

Murray przerwał reanimację, by ukryć leki, którymi naszprycował gwiazdora. Po przybyciu ratowników do rezydencji Jacksona, Murray zataił informację, że gwiazdor dostał od niego propofol - silny lek przeciwbólowy.

"Okłamał też lekarkę zajmującą się gwiazdorem w szpitalu. Nie powiedział jej, że pacjent miał zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc i obrzmienie mózgu.Jeśli sądowi biegli potwierdzą, że Murray nieumyślnie przyczynił się do śmierci Jacksona, lekarz może spędzić w więzieniu cztery lata. Rodzina domaga się jednak, żeby był sądzony za zabójstwo z premedytacją" - czytamy w "Fakcie".