Tom Ford, legendarny projektant Gucciego, zadebiutował „Samotnym mężczyzną” w potrójnej roli: reżysera, scenarzysty i producenta. Na warsztat wziął głośną swego czasu powieść Christophera Isherwooda, i roboty nie schrzanił, choć gdyby powściągnął nieco zapędy kreacyjne, wyszłoby to filmowi na zdrowie.
I tak jednak dość nieoczekiwanie dostał nagrodę w Wenecji i trochę w filmowym w światku zamieszał. Powszechnie spodziewano się, że Ford zrobi coś znacznie gorszego, niż mu ostatecznie wyszło. Że będzie to salonowy homoseksualny romans dla gejów z wyższych sfer. Tymczasem nic z tych rzeczy, Ford nie nakręcił ani łzawego gejowskiego melodramatu, ani dzieła propedeutycznego oswajającego inność konwencją, ale wzruszającą opowieść o miłości rozpisaną na znakomitą rolę Colina Firtha.
Oczywiście homoseksualizm gra tu rolę istotną, zwłaszcza umieszczony w purytańskim, konserwatywnym społeczeństwie Ameryki lat 60., ale tak naprawdę liczy się to, co uniwersalnie ludzkie, a nie to, co stereotypowo przypisane do sfery gejowskiej. Oto uniwersytecki wykładowca żyje w cieniu tragicznej śmierci swego wieloletniego kochanka. Stracił sens życia, w dodatku prócz najbliższej przyjaciółki (Julianne Moore) nie ma komu o swoich uczuciach opowiedzieć. Stracił sens w życiu zredukowanym do wspomnień i codziennych pedantycznie odprawianych rytuałów pomagających przetrwać dzień od poranka do wieczora.
Taki jeden zwykły dzień pokazuje Ford. Zwykły i niezwykły zarazem. Zwykły, bo taki sam jak poprzednie dni, i niezwykły, bo mający się skończyć tak samo pedantycznie jak wszystko inne przygotowanym rytuałem samobójstwa. George idzie na uczelnię. Omawia ze studentami powieść Huxleya i zbacza z tematu. Opowiada o strachu przed innością, o mechanizmie jej odrzucenia i napiętnowania. Znamy osobisty kontekst tych wynurzeń. Tym bardziej więc oczekujemy przewidywalnych konsekwencji, gdy po niecodziennym wykładzie o rozmowę prosi cherubinkowaty student. Rozmowa jest krótka, bo trzeba jeszcze kupić naboje do rewolweru, odwiedzić przyjaciółkę, wszystko precyzyjnie przygotować, zostawić dyspozycje co do majątku. Tyle że wieczorem nachodzi George’a ochota na zimne piwo i papierosa…
Homoseksualizm niewiele do tej historii wnosi. George owszem daje się zaczepić przystojnemu Hiszpanowi w typie Jamesa Deana, podziwia muskuły grających w tenisa studentów, ale bardziej niż seksualne działają nań estetyczne bodźce. Tylko piękno trzyma go przy życiu. Piękno sztuki, ludzi i wspomnień o ukochanym. On już przeżył to, co miał przeżyć – prawdziwą miłość, która zdarza się tylko raz. Na nic już nie liczy, otacza go wszechogarniająca pustka i beznadziejna rozpacz, gdy jednak coś się zmienia, budzi w nim na nowo chęć do życia.
Ford opowiada o zmaganiu z bólem w tonacji spektakularnie estetyzującej, a przy tym stonowanej, nieomal osobistej. Jego film da się rozpisać na cykl obrazów, staranie zakomponowanych i ze smakiem sfotografowanych. Każdy kolor, dźwięk i słowo mają tu swoje miejsce, czemuś służą, ilustrują stan emocjonalny, nastrój, przekazują istotną informację o przeszłości.
Bardzo to wyrafinowane, i plastycznie, i kompozycyjnie, ale przede wszystkim świetnie zagrane przez Colina Firtha duszącego emocje w inteligenckiej pozie. Firth cierpi w ciszy, maskuje prawdę o sobie i potrafi wlać w tę figurę szczerość, przemycić w słowach, gestach rys autentycznego bólu wyzierającego z najdrobniejszych rytualnych drobiazgów. Dzięki niemu ten film naprawdę potrafi poruszyć. Choć ma też swoje wady.
Operatorskie triki bywają manierycznie nadużywane, po znakomitym początku następuje nieco dłużący się cykl scen tyleż ciekawie zrobionych, co pustych. Znakomite epizody jakoś nie do końca układają się w całość, opowieść rozsypuje się w rękach i dopiero w ostatniej części udaje się ją na powrót złożyć z nadto rozproszonych wątków, a film na powrót staje się gorący. I koniec końców jednak dobrze zapisuje się w pamięci jako impresja o afirmacji życia i miłości silniejszej niż śmierć. Wysmakowana, psychologicznie wiarygodna, a poza wszystkim zwyczajnie wzruszająca.