Loach, konsekwentnie pokazujący ludzi spychanych przez historię na margines społeczeństwa, odważył się pokazać wiekowy konflikt poprzez ludzi tak podporządkowanych polityce, że właściwie tracą jakąkolwiek zdolność kontrolowania własnego życia.

Krytyka filmy Loacha dzieli na te, które dotykają tematów historyczno-politycznych ("Ziemia i wolność", "Pieśń Carli"), i te aktualne, w których sytuacja społeczna i polityczna przebija się na pierwszy plan przez pryzmat życia postaci z warstwy robotniczej ("Wiatr w oczy", "Riff-Raff", "Jestem Joe"). "Wiatr buszujący w jęczmieniu" należy z pewnością do pierwszej kategorii.

Silviana Mare, Rafał Odrzywałek: Pana najnowszy film koncentruje się na wojnie Anglii z Irlandią w latach 1920-1922, począwszy od wydarzeń w małym miasteczku w okolicach Cork, których źródłem była rywalizacja między wojskiem angielskim i rdzennymi mieszkańcami, przez podpisanie kontrowersyjnego traktatu pokojowego, aż do bratobójczej wojny, jako że główni bohaterowie, bracia, ostatecznie zmierzą się ze sobą na polu polityki.
Ken Loach: Żeby pojąć to, co dzieje się obecnie w Anglii i Irlandii, trzeba zrozumieć to, co zdarzyło się między tymi krajami w tamtych latach. Film opowiada o historycznym procesie przez pryzmat życia grupy ludzi, którzy stają się bardziej świadomi sytuacji politycznej otaczającej ich, poprzez wydarzenia, których doświadczają.

Pana sympatie, podobnie jak scenarzysty Paula Laverty’ego, wydają się stać po radykalnej stronie – irlandzkiej frakcji niepodległościowej.
Starałem się pokazać obu braci – partyzantów IRA jako prawe osoby. To ludzie mocno skrzywdzeni przez wojnę i żaden nie toleruje zdrady. Nie są też święci – strzelają do żołnierzy angielskich pijących w pubie, zabijają jeńców.

Po tym, w jaki sposób w filmie Anglicy traktują Irlandczyków, ich działania wydają się uzasadnione...
Nie rozsądzam, która strona była bardziej gwałtowna. Żołnierze angielscy, w większości weterani I wojny światowej, zamiast zostać powitani jak bohaterowie, zostali wysłani do Irlandii, by walczyć za pieniądze. A też za dużo wycierpieli, by mogli kontrolować w pełni sytuację. Chciałem pokazać, jak wojna brutalizuje ludzi i jakie to może mieć dramatyczne skutki.

Konsekwencje tej brutalności można chyba odczuć i dziś?
Przeszłość zawsze jest określana przez teraźniejszość. Zdarzające się i dziś morderstwa, gwałty można traktować jako spadek po tamtym podpisanym przez oba kraje traktacie. Starałem się pokazać jego konsekwencje na podstawie doświadczeń ludzi żyjących w prowincjonalnym miasteczku, które kontrolują wojska okupacyjne. Ale ostatecznie to nie konflikt między tymi dwoma krajami, lecz między klasą dominującą i tą wiejską, zdominowaną.

Nie kręcił pan w Irlandii od filmu „Tajna placówka” w 1990 roku. Jakie to doświadczenie wrócić do tego kraju po latach?
Uderzające. Wszystkie tamtejsze rodziny mają swoje tragiczne historie. Na każdym kroku ludzie pokazują ci miejsca, w których zabito ich dziadków, domy, które zostały zburzone i te, w których wciąż są dziury po kulach. Ale, paradoksalnie, kręcenie tam zdjęć było miłym przeżyciem – wszyscy traktowali nas niesamowicie przyjaźnie, wręcz rodzinnie.

Jakie znaczenie miał dla pana pokaz filmu na Festiwalu w Cannes?
Dla moich filmów ekspozycja, jaką może im dać widowisko w Cannes, jest nieoceniona. Zaproszenie dla mnie to honor, nagrody festiwalowe są jeszcze większym zaszczytem. Ale dla mnie nie to jest najważniejsze.

Oglądając "Wiatr buszujący w jęczmieniu", ma się wrażenie, że ważne dla pana jest to, by poprzez historię mówić o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, choćby o wojskach okupacyjnych w Iraku...
Relacja nie jest tak bezpośrednia, bo to projekt, który istnieje prawie od trzydziestu lat. Ale można dokonać takiego porównania – w obu przypadkach mamy przecież do czynienia z życiem pod kontrolą wojsk okupanta. Jeśli mieszkasz w Bagdadzie, to jakimi oczami patrzysz na Amerykanów? Stawiasz opór, a każdy opór pociąga za sobą przemoc. Nie chcę przez to powiedzieć, że to film skierowany przeciw Wielkiej Brytanii czy Stanom Zjednoczonym, tylko przeciw polityce ich rządów. Jestem Anglikiem, ale nie identyfikuję się z polityką mojego rządu, tak jak wielu Amerykanów nie identyfikuje się z polityką swojego kraju.

Nie identyfikuje się pan, ale ją analizuje i w pewien sposób ocenia.
Jeśli nie analizuje się historii w uczciwy sposób, nigdy nie będzie pokoju. Dopóki państwo i politycy brytyjscy nie przyznają się do odpowiedzialności, jaka ciąży na nich za sytuację na Północy, nie osiągniemy trwałego pokoju.

























Reklama