Mirosław Spychalski: Niedawno mogliśmy oglądać pana w roli zakonnika w filmie "Południe-Północ". Reżyser Łukasz Karwowski mówił, że tę postać napisał dla pana, ale jakby na przekór pana osobowości. A teraz gra pan kobieciarza Tytusa w "Testosteronie". Czy można z tego wyciągnąć wniosek, że to bohater panu bliższy?

Borys Szyc: Rzeczywiście, postać brata zakonnego żyjącego w celibacie była dla mnie dosyć odległa. Jestem osobą, która nie stroni od uroków życia towarzyskiego. Ale być może Łukasz, pisząc te rolę, dostrzegł jakąś inną stronę mojej osobowości i chciał ją uwypuklić? Zresztą starałem się grać nie zakonnika, ale człowieka zagubionego, stojącego przed ostatecznością i chcącego się na koniec nałykać życia. Jeżeli zaś chodzi o postać Tytusa w "Testosteronie", to przecież zupełnie inna konwencja. To zabawna komedia o paru facetach dyskutujących o kobietach i psioczących na kobiety. Czyli o sytuacji, w której znajdujemy się dość często. Ale to nie znaczy, że postać Tytusa jest mi tak bliska, że prawie nie musiałem nic grać. Jestem jednak trochę innym człowiekiem niż on.



A kiedy oglądał pan "Testosteron" w teatrze, to o której postaci pomyślał pan jako o swojej?

No, o Tytusie (śmiech). Ale nie dlatego, że jest mi tak bliski, tylko dlatego, że to świetna postać jako zadanie aktorskie. W teatrze Robert Więckiewicz zagrał ją genialnie.



"Testosteron" to przegląd męskich fobii związanych z kobietami. Pracowaliście nad filmem w warunkach prawie klasztornych. Byliście wspólnie zamknięci w ośrodku wczasowym przez dłuższy czas…

Nie nazwałbym tego jednak klasztorem...



Czy taka atmosfera sprzyjała pracy nad filmem?

Faktycznie w miarę upływu czasu poziom testosteronu na planie wzrastał. Ale te warunki pozwalały się też skupić bardziej na filmie. Były to warunki produkcyjnie idealne. Ale testosteron sprawiał, że mieliśmy też coś w rodzaju rozdwojenia jaźni. Najpierw na planie mówiliśmy tekst napisany przez Andrzeja Saramonowicza. A potem podobne rozmowy toczyliśmy w hotelu, w którym mieszkaliśmy. Zostaliśmy wrzuceni trochę w takiego "Big Brothera", w którym zamknięto kilku facetów. Wiadomo, to musiało zabuzować i przenieść się też na film. Jest więc też w tym wszystkim element jakiegoś ekshibicjonizmu.



Dużo z siebie dostrzegliście w tych postaciach?

Sporo. Na przykład w tym zamknięciu rozpoczęły się takie charakterystyczne męskie podskórne gry, przepychanki i walki o ustalenie jakiejś hierarchii. I to wyglądało podobnie jak w filmie.



A czy scenariusz odsłonił przed panem strony męskiej osobowości wcześniej panu nieznane?

Niczego nowego to może się nie dowiedziałem, ale pojawiły się takie myśli, które człowiek dla lepszego samopoczucia od siebie odsuwa. Na przykład taka, że czasem jesteśmy bardzo prymitywni w swoim myśleniu, a kobiety są subtelniejszym uzupełnieniem naszej duszy. Że jesteśmy takimi wiecznymi marudzącymi dzieciakami, rozplotkowanymi jeszcze bardziej niż kobiety. Że tzw. męski świat to takie udawanie przed sobą, bo kobiety jednak są nam do życia niezbędne. I każdy z tych bohaterów do jakiejś tęskni i pragnie się z nią spotkać.



Oglądając "Testosteron", można dojść do wniosku, że facetami bardziej niż kultura rządzi biologia i chuć. Zgodzi się pan z tym?

Jest coś na rzeczy w tym twierdzeniu, że musimy się jakoś samczo cały czas sprawdzać. Skończyły się polowania i na szczęście wojny. Co nam zostało? Tylko walka o kobiety, czyli chuć. Testosteron musi gdzieś w końcu zadziałać.



Kiedy już ogląda pan gotowy film, nie ma w panu lekkiego poczucia wstydu z powodu tej demaskacji niemiłych męskich cech?

Wstydu nie. Film rzeczywiście obnaża, ale w każdym obnażeniu jest rodzaj katharsis. Dobrze jest czasem wyrzucić z siebie, że jest się beznadziejnym, nieodpowiedzialnym, że się często udaje przed samym sobą kogoś innego, niż się jest. Myślę nawet, że takich wyznań miło będzie słuchać kobietom. A przecież wszystko robimy dla kobiet. Nawet futbol, jak stwierdzają w końcu bohaterowie filmu, wymyślono po to, by piłkarze mogli imponować kobietom.











































Reklama