Czy w sytuacji tak wielkiej polaryzacji politycznej w kraju można naśmiewać się z polityków tak, by automatycznie nie zostać przypisanym do jakiejś opcji?
My, autorzy kabaretu, szukamy rzeczy, które nas inspirują, a inspirują nas rzeczy z różnych stron sceny politycznej. Dla nas ta sytuacja jest szalenie korzystna, bowiem im więcej pluralizmu, różnorodnych opinii, im więcej walki politycznej - tym więcej rzeczy do skomentowania. Czasy są bardzo zabawne, modeli dla naszej satyry jest mnóstwo, niezwykłych, oryginalnych. Niektórych, gdyby byli w Sparcie, to by ze skały zrzucono, a u nas zajmują wielkie stanowiska w życiu publicznym. To jest towarzystwo, z którego bardzo łatwo jest się śmiać. I z tego korzystamy.
Gdy kabaret Pod Egidą zaczynał działalność, podziały były bardzo jasne: komuna, czyli "oni", i "my". Ta sytuacja zmuszała do posługiwania się aluzją, sformułowaniami, które wywoływały śmiech wśród tych, którzy umieli ją odczytać. Dziś wszystko jest bardzo dosłowne. Czy to nie ogranicza inwencji artystycznej?
Nie tęsknię za tamtymi czasami. To był język niewolników. Ja go posiadłem w stopniu, wydaje mi się, doskonałym. Mój kabaret słynął z tego, że aluzjami, mruganiem, puszczaniem oka, załatwiamy ważne sprawy państwowe. Myśmy posługiwali się językiem ezopowym, aby ominąć cenzurę i żeby publicznoś wiedziała, o co chodzi. Teraz robimy kabaret wolnych ludzi. To jest znacznie przyjemniejsza sytuacja, gdy można właśnie mówić wprost o nazwiskach, problemach i sytuacjach. Na tym polega wolność, do której może jeszcze nie wszyscy w Polsce dojrzeli i tęsknią za czasami "aluzjowania".
Wolność przyniosła też swobodę działania satyrykom posługującym się prymitywnym, czasem wręcz wulgarnym humorem, nie zawsze zachęcającym do myślenia. Jak się pan czuje w takiej konkurencji?
To nie jest dla mnie żadna konkurencja. To wylansowana przez telewizję Kwiatkowskiego i Zielińskiego, pod patronatem Prezydenta Kwaśniewskiego, grupa tak zwanych kabaretów, niemających nic wspólnego z polską tradycją kabaretową, czyli z satyrą obywatelską, zajmowaniem stanowiska w ważnych sprawach. One służą wygłupowi i zostały celowo wylansowane przez kilkanaście lat rządów komuny po to, by nasz kabaret wyrugować i udawać, że jest satyrą. Wygłup zastąpił satyrę, a błazny satyryków. Oczywiście, wśród tych młodych też są ludzie utalentowani. Czym kabaret satyryczny w Polsce zajmował się od stu lat, czyli od Zielonego Balonika? Zajmował się opisem rzeczywistości z pozycji obywateli, którzy chcą być wolnymi ludźmi. Myśmy w PRL-u poszerzali sferę wolności swymi wypowiedziami. I teraz też ją poszerzamy, bo okazuje się, że dziś ograniczają je różne mafie polityczne, które czasem nazywają się partiami, a czasem przypisane są do Gazety Wyborczej. Michnikowszczyzna tak samo nas tępiła, jak cenzura w PRL-u. Przez piętnaście lat nie wolno było napisać słowa o kabarecie Pod Egidą.
Czym pan tak podpadł?
Podpadłem i podpadam do dzisiaj tym, że jestem wolnym człowiekiem, jestem niezależny umysłowo i nie znoszę ludzi, którzy w życiu publicznym ustanawiają tabu, podając tego fałszywe powody. Nie znoszę fałszu, kłamstwa, obłudy, które dominują w naszym życiu publicznym, tak jak dominowały w PRL-u. Specjalistów od zakazów, funkcjonariuszy od zabraniania i wyłapywania niepoprawnych rzeczy jest mnóstwo.
Mnie osobiście brakuje Jonasza Kofty i specyficznej nuty lirycznej, którą wprowadzał do kabaretu.
Brakuje mi wielu naszych dawnych kolegów. W kabarecie nad chmurką już kilkoro się uzbierało: Danka Rinn, Danusia Gawrych - nasza wieloletnia pianistka, pianista Janek Raczkowski - jeden z założycieli naszego kabaretu. Również profesor Kazimierz Rudzki, Adaś Kreczmar, Jurek Dobrowolski - no po prostu łza się w oku kręci. Ten kabaret funkcjonował dzięki takim oryginalnym, wybitnym ludziom, którzy dawali mu swą wrażliwość, swoją poezję. To są czasem ludzie bliżsi niż żona, bo z nimi załatwia się rzeczy naprawdę ważne, twórcze, a nie tylko banalną codzienność. Jacek Kaczmarski debiutował u mnie jako nastolatek. Gdy wybuchła Solidarność, on rozwijał się z takiego chłopca, który z gitarą sobie brzdąka, w barda Solidarności. To było niesamowite zjawisko, jak działo się to z przedstawienia na przedstawienie, jak on wyczuwał publiczność, a publiczność go kochała, jak on zaczynał rozumieć, co znaczą jego piosenki. Myśmy wtedy grali huty, stocznie, kopalnie - na barykadach. On miał Mury, ja miałem Żeby Polska - pieśni z naszego kabaretu, które zdominowały bunt Solidarności. Natomiast wybitnych artystów w kabarecie Pod Egidą zawsze było wielu i do dziś są w nim bardzo oryginalne postacie. I tu, nawiązując do pańskiego poprzedniego pytania, każdy z nich ma trochę inne poglądy. Nasz kabaret nie prowadzi działalności partyjnej, jest Zienkiewicz, który ma swoje poglądy, jest Dłużewski, jest Wolski. Oczywiście, że są między nami dyskusje, czasem się ze sobą nie zgadzamy, ale to się uciera. Jako szef nigdy nikogo nie cenzuruję ani nikomu nie zabraniam mówić, co myśli.
W jakim stopniu przekonuje pan ludzi do swojej wizji kabaretu, a na ile on kształtuje się spontanicznie poprzez osobowości artystów, którzy do niego przychodzą?
Kocham artystów, lubię mieć w garderobie czy w samochodzie na trasie barwne, istotne postacie, ludzi, z którymi sam lubię obcować. Moją wizją jest pluralizm i poglądów, i wykonań, i pewnego sposobu istnienia na estradzie. Musi to być ciekawe, bo w gruncie rzeczy formę mamy nudną: wychodzi jeden, dwóch czy trzech ludzi i suną do przodu. Tę nudną formę ratują osobowości artystów tak ciekawych, że inni chcą ich słuchać. Moja umiejętność, o ile taka istnieje, polega na tym, że zawsze miałem nosa do osobowości, do kogoś takiego, kto mógł seplenić, kogo nikt inny by na scenę nie wpuścił. Zresztą Jonasza też nikt inny by na nią nie wpuścił, gdyby nie ja. On czasem marudził, nie zawsze precyzyjnie mówił, ale był kimś. To samo dotyczy kilku innych osób. Kabaret jest nieustanną pracą, nie ma takiego przedstawienia, że mamy wszystko na zicher zafiksowane i każdy żart jest ważny. Są pewne punkty, w których wszyscy musimy się spotkać, ale jest też mnóstwo dowolności i improwizacji, zwłaszcza w ostatnich latach.
A w jakim stopniu kształtują spektakle oczekiwania publiczności?
Mamy swoje poglądy i ja lubię kolegów, którzy mają zdecydowane poglądy. Ja mogę ich nie popierać, ale wiem, że to jest uczciwe. Bo chodzi tu o pewną uczciwość. Nie jesteśmy od wyrażania partyjnych poglądów i nie dajemy się wcisnąć w spory, które ktoś nam narzuca. Kłótnia pomiędzy PiS i PO trwa od czterech lat, a nasz kabaret istnieje już 40! Nasze podejście do rzeczywistości to jest wspólnota śmiechu. Prowadzenie kabaretu to kierowanie grupą ludzi z pewną pieczątką i pewną legendą, że tu się porusza ważne sprawy obywatelskie. Chciałbym zwrócić uwagę, że tego rodzaju kabaret jest właściwie jedyny w Polsce. Po pierwsze, gramy regularnie co tydzień za bilety, a wszystkie lansowane przez telewizję Kwiatkowskiego kabarety nie grają w stałej siedzibie za bilety, bo nikt ich nie kupi. Mamy też jedyny kabaret, który ma za sobą taką historię, tyle dokonań i tak aktywne uczestnictwo w życiu społecznym. Naszą domeną jest tłumaczenie pojedynczemu człowiekowi i całej zbiorowości, że dzieją się fantastyczne sprawy do obśmiania, że jest mnóstwo pogodnych rzeczy, że to, co inni widzą na czarno w telewizorze, nakręcane przez jakichś histerycznych, oszalałych z nienawiści ludzi, jest obiektywnie śmieszne. To jest nasza specjalność i takiego kabaretu w Polsce nie ma.
W czasach PRL-u Egida była nieomal stołeczna instytucją, tymczasem w ostatnim dziesięcioleciu kabaret zniknął z kulturalnej mapy Warszawy. Dlaczego?
Bo nam nie dawali! Układ warszawski! Był zakaz. Załatwiałem lokale, bo jestem dość uparty i zawsze przychodził moment, że ktoś zakazywał. Podobnie w mediach. W radio to był taki Gienio Smolar, skądinąd mój znajomy, który był dyrektorem Programu Trzeciego. On mi powiedział, że jak długo on tam jest, nie mam szans powiedzieć w radiu choćby zdania. To była ta grupa, która tak rozumie demokrację i która zarządzała mediami. Z Warszawy, z mojego miasta mnie wyrzucili, chwała Bogu, że dostaliśmy lokale w Krakowie i Bytomiu i tam przetrwałem 10 lat. Dopiero od ostatniej jesieni dostałem znowu dostęp do radia i robię tam swój felieton, ale w telewizji jeszcze się nie udało, by mój kabaret zagrał. Nie narzekam na swój zawód, ale chciałbym, aby czytelnicy wiedzieli, że to nie jest lekki i łatwy, bo się często ponosi konsekwencje swej postawy. Dlaczego nie ma mnie w telewizji, dlaczego na festiwalu opolskim nie ma mnie od 14 lat? Ja byłem do niego bardzo przywiązany, robiłem tam całe noce kabaretowe pod koniec komuny i w początkach demokracji. Choćby dla przyzwoitości wypadałoby zrobić jakiś jubileusz, ale ciągle jestem całkowicie wyrugowany. Coś takiego nawet trudno było przez lata powiedzieć, bo nikt nie chciał tego zamieścić.
Kabaret ma specyficznych odbiorców, ale szerokiej publiczności jest pan znany głównie jako autor i wykonawca piosenki Żeby Polska była Polską. Czy w pana odczuciu Polska jest już Polską?
Polska jest niepodległa, suwerenna, należy do takich sojuszy, do jakich powinna. To szalenie ważne, bo jest to luksus w polskiej historii i ja to doceniam. Uważam, że nastał teraz fantastyczny czas dla Polski. Od trzech stuleci nie mieliśmy tak dobrego okresu. To oczywiście szalenie denerwuje opozycję. Jako satyryk widzę mankamenty tego okresu i z nich szydzę, z tego rządu, ministrów, za incydenty i głupstwa. To nie przeszkadza mi widzieć, że Polska dokonała czegoś nadzwyczajnego. Mam pięcioro dzieci i staram się im przekazać, by one doceniły to, co się udało naszemu pokoleniu zrobić, i to samodzielnie!
Słynny kabaret Pod Egidą kończy dziś 40 lat. Jan Pietrzak opowiada o tym, jak wygłup zastąpił satyrę, a błazny satyryków i o tępieniu kabaretu "Pod Egidą" przez Michnikowszczyznę.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama