Kiedy w 1997 roku wybierałem się po raz pierwszy do Rumunii, zdecydowanie mi tę podróż odradzano. W najczarniejszych przepowiedniach miałem zostać zatłuczony, poćwiartowany, upieczony i skonsumowany przez drapieżnych osobników narodowości romskiej. Lżejsze gatunkowo ostrzeżenia sugerowały, że stracę tylko odzież, walutę wymienialną i kilka zębów. Od tego czasu zdążyłem odwiedzić Rumunię pięciokrotnie i - co za zaskoczenie! - nie tylko żyję, ale też dałem się uwieść pięknu i różnorodności tego kraju.

Reklama

Obarczona milionem przesądów i stereotypów, bliska i odległa jednocześnie, ojczyzna Drakuli wprost idealnie poddaje się mitologizacji. W zachodnioeuropejskiej tradycji szczególnie Siedmiogród (Transylwania) funkcjonuje jako ośrodek metafizycznego lęku, dzika kraina za siedmioma lasami, siedmioma rzekami i siedmioma górami, gdzie po ulicach chodzą brodaci faceci z niedźwiedziami na łańcuchach, umarli w biały dzień konwersują z żywymi, zaś nocą z krypt gramolą się wampiry, by pić rubinową krew nastoletnich dziewic. Okrutny, komunistyczny reżim Ceausescu wpisał się w ten schemat wprost idealnie - w gruncie rzeczy dzięki karłowatemu dyktatorowi, Słońcu Karpat i Jutrzence Ludzkości, jeszcze łatwiej myśleć o Rumunii jako osobliwym epicentrum zła. A że chodzenie na łatwiznę stanowi unikalną cechę ludzkiego istnienia w świecie, nie ma się co dziwić, że nawet po przystąpieniu do Unii Europejskiej kraj Ciorana i Eliadego nadal uchodzi za miejsce nieprzyjazne i groźne.

Literacko Rumunia pozostaje obszarem słabo zagospodarowanym - sukces ostatnich książek Andrzeja Stasiuka wiele zawdzięczał tej kulturowej próżni. Czytając "Jadąc do Babadag", ludzie dowiadywali się ni stąd, ni zowąd, że Siedmiogród, Bukowina, Wołoszczyzna czy Dobrudża oferują podróżnikowi coś więcej niż hordy żebraków i stada bezdomnych psów. Stasiuk zresztą zręcznie wykorzystał monopol i podarował Rumunii kolejną mitologię - poezję zapyziałej prowincji, bocznych dróg, ubłoconych cygańskich osad i ogólnej leniwej bezczasowości. Uczynił z niej emanację "europejskiej podświadomości", być może też zapoczątkował modę na turystykę ambitną, koneserską, stroniącą od zgiełku kurortów i tłumu przygodnych wczasowiczów.

Rumunia, do której jechał Michał Kruszona, autor "Podróży w poszukiwaniu Diabła", była więc terenem nie do końca rozpoznanym, okrytym zasłoną mitu. Kruszona zaakceptował ów stan rzeczy i tam właśnie, w bukowińskich monasterach, na marmaroskich ścieżkach i brukach siedmiogrodzkiej Sighisoary postanowił zrealizować marzenie każdego globtrottera - odbyć podróż inicjacyjną, taką, która odmienia człowieka i sposób, w jaki patrzy na świat. Nie da się czytać książki poznańskiego dziennikarza i etnologa jako przewodnika po Rumunii. To raczej rodzaj osobistego wyznania i pisarskiej kreacji jednocześnie. Kruszona swobodnie przeplata tradycyjną narrację podróżniczą fragmentami całkiem udanej prozy o mocno mistycznym zabarwieniu. Nie próbuje narzucać nam prawdy, ale bawi się tworzeniem atmosfery niesamowitości i grozy.

Reklama

Trudno tu odróżnić wizje od rzeczywistości, literacką fikcję od faktycznych przeżyć autora. Książce to nie szkodzi - opisy spotkania z nieboszczykiem, quasi-pogańskich obrzędów w noc świętojańską czy szalonej nocy na bukareszteńskim cmentarzu należą do najlepszych w całym tekście. Ta maniera może natomiast przeszkadzać komuś, kto istotnie chciałby się czegoś dowiedzieć o Rumunii. Z drugiej strony - niewykluczone, że takiej obiektywnej Rumunii po prostu nie ma i każdy podróżnik musi ją poznawać od nowa, tylko dla siebie. Czego właściwie moglibyśmy się spodziewać po kraju, w którym pasterze na połoninach rozmawiają po łacinie?




"Rumunia. Podróże w poszukiwaniu Diabła"
Michał Kruszona, Zysk i S-ka 2007