Pracownicy siedleckiego muzeum przeżywają teraz coś, co można określić mianem zjazdu adrenalinowego: po wielu miesiącach stresu, hiperaktywności, nastąpił spokój, poziom hormonu odpowiedzialnego za reakcje typu "uciekaj lub walcz" spadł i to, co teraz czują, to wielkie zmęczenie. - Wyspać się, wyciszyć, żeby móc realizować nowe pomysły - mówi ks. Mirończuk.

Reklama

W placówce, której dyrektoruje, odbyło się podsumowanie absolutnie unikatowej wystawy pt. „Ars Sacra El Greca” która trwała od 4 października zeszłego roku do 13 stycznia obecnego. To jeden z wielu cudów, bo pierwotne plany zakładały, że siedem obrazów autorstwa El Greca - ten znajdujący się w posiadaniu siedleckiego muzeum i sześć wypożyczonych z muzeów w Walencji, Madrycie, Toledo i Wiedniu - będzie można tutaj oglądać zaledwie przez dwa miesiące. Ale starania organizatorów, wielka popularność wystawy oraz dobre kontakty z zagranicznymi partnerami sprawiły, że sześć "elgreców" było do dyspozycji publiczności przez ponad trzy miesiące.

- Ponad 13 tys. zwiedzających to wielki sukces - przyznaje ks. Mirończuk. Zwłaszcza jeśli zważyć, że wystawa miała miejsce nie w jakiejś wielkiej metropolii, ale w niespełna osiemdziesięciotysięcznym mieście na zbiciu Mazowsza i Podlasia. Kolejny cud? Może, ale żeby się takie zdarzały, trzeba dać Panu Bogu szansę. Szef siedleckiego muzeum przyznaje, że ma wielką satysfakcję, iż to on wpadł na pomysł zrobienia takiej wystawy, a nie któraś z wielkich, dobrze finansowanych placówek muzealnych w Polsce. Być może, gdyby „Ars Sacra El Greca” miała miejsce w Warszawie czy Krakowie, odwiedzających byłoby więcej - 50, nawet 70 tys. Ale widać coś w tym mieście jest, że przyciąga dzieła wielkich mistrzów do siebie.

"Ekstaza św. Franciszka" to jedyny obraz El Greca, jaki mamy w Polsce. A to, że go mamy, to kolejny cud oraz wielka tajemnica. Nie wiadomo bowiem, w jaki sposób trafił nad Wisłę. To, co wiemy na pewno, to fakt, że w 1927 r. płótno - 102 na 75 cm - trafiło do warszawskiego antykwariatu mieszczącego się przy ul. Brackiej. Antykwariusz miał powiązania z rodziną Raczyńskich z Wielkopolski, bardzo zasłużonego dla Polski arystokratycznego rodu. Być może było tak, że jeden z jego przedstawicieli musiał załatać dziury w domowym budżecie i przywiózł na sprzedaż obraz, który od wieków wisiał w jego posiadłości. Ale to tylko jeden z możliwych scenariuszy.

Reklama

- Zresztą dzieło nie wyglądało wówczas tak, jak możemy to zobaczyć na fotografii. Np. zamiast nieco surrealistycznych chmur, które się kłębią nad głową świętego, można było zobaczyć jedynie czerń, a nie to, co świętego otacza, ten cały mistyczny kontekst - tłumaczy ks. Mirończuk. Podobnym zabiegom poddano "Damę z gronostajem" (albo popularniej - z łasiczką) Leonarda da Vinci. "Franciszek" nie czekał długo na swojego amatora: został zakupiony jako imieninowy podarunek dla proboszcza w Parysowie (koło Garwolina) Franciszka Dąbrowskiego. Potem wraz z awansem proboszcza trafił na plebanię w Kosowie Lackim i przez kolejne niemal cztery dekady po prostu sobie tam wisiał. Zakurzony, zniszczony, z nieco naderwanym płótnem. Nikt nie miał nawet pojęcia, że modli się mając koło siebie dzieło jednego z największych malarzy w historii sztuki.

Można by tutaj snuć różne katastroficzne scenariusze - co by się mogło stać z obrazem, gdyby nie został odkryty. Na szczęście tak się nie stało, bo do Kosowa Lackiego zawitały w 1964 r. dwie badaczki z Instytutu PAN – Izabella Galicka i Hanna Sygietyńska. Prowadziły prace inwentaryzacyjne w terenie. Miały wiedzę i oko. Kiedy zobaczyły "Franciszka" na czarnym tle, coś kazało im się skupić na tym płótnie. Dwa lata później, po przeprowadzeniu analiz, tak pisały o tym obrazie w artykule pt. „Nieznany obraz w Kosowie z serii Franciszkańskiej El Greca” zamieszczonym w Biuletynie Historii Sztuki nr 3/4 z 1966 r.: "Tajemnicze światło oblewające postać wydobywa ją z tła, którym jest niebo ze skłębionymi chmurami. Światło to koncentruje się na twarzy, kapturze, rękawie habitu i dłoniach, odbija się od wygładzonej powierzchni kości czaszki i rozjaśnia chmurne tło. Głowa człowieka o ascetycznym wyrazie: pociągła, o wyostrzonych rysach, z wystającymi kośćmi policzkowymi, zapadłymi skroniami, podkreślonymi cieniem wychudzonymi policzkami, o długim nosie z garbkiem, wydatnymi ustami okolonymi zarostem – wąsami i krótką brodą. Ciemne krótkie włosy nisko zarastają czoło, nade wszystko jednak głęboko osadzone pod łukami brwiowymi oczy, skierowane ku górze, nadają twarzy ekstatyczny wyraz całkowitego zapamiętania się i pełnej napięcia, nieomal bolesnej pokory."

Nawiasem mówiąc, pierwsza publiczna wzmianka o tym, że na plebanii w Kosowie Lackim znaleziono dzieło hiszpańskiego mistrza przedostała się do mediów 1 kwietnia 1965 r., więc została potraktowana jako primaaprilisowy żart. Ale osobom, które były depozytariuszami obrazu nie było do śmiechu. W 1968 r. zmarł proboszcz kościoła w Kosowie, dlatego zdecydowano, że płótno trafi do Siedlec. Tam można było je lepiej chronić, choć nie było możliwości, żeby je eksponować. W 1974 r. obraz oddano do konserwacji i już po roku - kiedy pozbyto się czarnego tła i sfałszowanej sygnatury wieszczącej Jan van Dück (z błędem) (Widać komuś się wydawało, że płótno sprzeda się drożej, jeśli zostanie podpisane nazwiskiem tego malarza - komentuje ks. Mirończuk).

Reklama

Nawet współczesna historia tego obrazu nie jest do końca jasna. W literaturze można znaleźć informacje, że według dr. Mieczysława Morki – historyka sztuki, byłego pracownika Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk – obraz został zinwentaryzowany już w latach 1952–54, lecz prowadzący wówczas spis specjalista, Bogusław Kopydłowski, przypisał jego autorstwo barokowemu holenderskiemu malarzowi Gerritowi van Honthorstowi. Kiedy jednak okazało się, że bez większych wątpliwości, siedlecki Franciszek wyszedł spod pędzla El Greca, osoby, które miały decydować o losie dzieła miały nie lada zagwozdkę. Przedstawiciele Kościoła Katolickiego obawiali się, że rządzący wówczas Polską komuniści po prostu ukradną obraz. "Znacjonalizują" co będzie oznaczało, że nawet niekoniecznie trafi on do któregoś z państwowych muzeów, ale że zawiśnie w gabinecie albo rezydencji któregoś z partyjnych kacyków.

Powszechnie znana jest historia "Sądu ostatecznego" autorstwa Hansa Memlinga, który to obraz został wykradziony z kościoła Najświętszej Maryi Panny w Gdańsku i po wielu perturbacjach wrócił do Polski, ale nie do kościoła, jest obecnie eksponowany w Muzeum Narodowym. - Trwa spór - kwituje ks. Mirończuk. I dodaje, że do skrajnej ostrożności i ukrywania obrazu skłoniły duchownych dwa dziwne napady na kurię, podczas których sprawcy ewidentnie szukali tego obrazu. Którego jednak tam nie było - od czasów wojennych był przechowywany w specjalnej skrytce umieszczonej w murach świątyni.

Fenomen wystawy w Siedlcach, to kompilacja kilku czynników. Pierwszy to ten, że El Greco, hiszpański mistrz pędzla, jest wśród koneserów sztuki uważany za geniusza. Ten renesansowy celebryta o pokręconym życiorysie fascynuje do dzisiaj: dość powiedzieć, że urodził się na Krecie, która była wówczas pod władaniem włoskim, w greckiej rodzinie jako Domenikos Theotokopulos. Malarstwa uczył się we Włoszech, od takich mistrzów jak Tycjan, ale potem żył i tworzył w Hiszpanii. Do dziś uczeni spierają się, jakiego tak naprawdę był wyznania, czy prowadził bogobojne życie, czy też miał kochanki albo - jak chcą niektórzy - kochanków. - Bzdura - kwituje ks. Mirończuk. Jego zdaniem gdyby El Greco był prawosławnego wyznania, jak chcą niektórzy, to na imię dostałby Cyriak, a nie Domenikos - bo to odpowiedniki tego samego imienia. I już sam ten fakt może wskazywać, że był łacinnikiem. To prawda, że na początku swojej kariery pisał ikony, ale w wieku 25 lat udał się do Wenecji, a potem do Rzymu, żeby pobierać nauki od największych mistrzów malarstwa tego czasu, m.in. od Tycjana, Braci Bassano Michała Anioła, czy Tintoretta. Wszedł w krąg kultury łacińskiej, wyzwolił się z kanonu bizantyjskiego malarstwa. Taka ciekawostka: dlaczego Domenikos Theotokopulos przeszedł do historii jako El Greco? Bo kiedy jako młodzian zjawił się w mieście na wodzie, które wówczas było niesamowicie ważną stolicą kultury współczesnego świata, reszta artystycznego towarzystwa mówiła o nim z pewnym pobłażaniem - eee, to ten Grek. El Greco. A teraz Grecja, Hiszpania i Włochy się o niego kłócą - czyim był bardziej obywatelem. Jak nie przymierzając my z resztą świata o Kopernika. Albo Serbia o Teslę.

Co fascynujące i niezwykle dziwne ten Grek, który wśród współczesnych sobie ludzi był celebrytą (żył od 1541 do 1614 r., 73 lata to był wówczas iście matulazemowy wiek) niemal zaraz po swojej śmierci został zapomniany. A stało się to z tego zadziwiającego powodu, że był wizjonerem oraz innowatorem swoich czasów. Konkretnie - nikt wtedy nie malował tak, jak on. Nie dość, że postaci na jego obrazach są niezwykłe: jakby wydłużone, przestylowane, to jeszcze technika malarska El Grecka była nietuzinkowa. Malował pędzlami z ostro zakończoną szczeciną, za pomocą ostrych, posuwistych ruchów. Jak już naszkicował swój obraz, to potem nadawał mu charakteru za pomocą barwnych plamek. I jeszcze wrzucał na to sporo bieli. - Malarze tamtych czasów, jak chociażby Leonardo da Vinci, mieli swoich uczniów, apologetów, którzy po śmierci swoich mistrzów rozsławiali ich styl - wyjaśnia szef siedleckiej placówki muzealnej. Wyglądało to mniej więcej tak, że ober malarz robił szkic, a uczniowie domalowywali twarze, tło itd. W przypadku El Greca były dwa szkopuły: miał tylko jednego syna, Jorga Manuela, który pomagał mu w pracy. I jeszcze to, że jego styl był tak niepodmienialny, że żaden malarz w jego epoce, a także w kilku następnych, nie był w stanie go skopiować. Dopiero w XIX w. impresjoniści niemieccy doznali iluminacji: Wow, ten facet przed kilkoma wiekami malował jak my teraz próbujemy!

Niemniej jednak El Greco pozostawał zapomniany przez świat aż do lat 70. XX wieku, kiedy znów stał się - co prawda martwym, ale jednak - celebrytą. W Polsce zaczęto o nim mówić (choć nie tak głośno, jak to się powinno zrobić) w 1999 r., kiedy ks. Henryk Drozd zaczął się przymierzać ku temu, aby wyeksponować obraz i pokazać go Polakom. Ale nie było to proste. Przede wszystkim brakowało kasy. Na badania obrazu, a potem na to, żeby go bezpiecznie wyeksponować. Brakuje tu miejsca, aby opowiedzieć o innych przyczynach, dla których moment pokazania polskiego El Greca przeciągał się w czasie. Ks. Mirończuk opowiada mi o proboszczach, którzy zmarli, kiedy próbowali to zrobić. Ale nie wkręcajmy się w spiskowe teorie dziejów. Główna przeszkoda to ta, że w XIX -wiecznej kamieniczce, w której kiedyś mieściło się seminarium duchowne, ciężko zrobić muzeum takie, jak trzeba. Jakby tego wymagał XXI wiek. Ok, jest klimatycznie, ale ciasno i bez pomysłu. Wyobraźmy sobie: długi korytarz, a wzdłuż niego "numerki", czyli sale dla seminarzystów. Bez drzwi. Zwykle trzy na cztery metry. Czasem siedem na osiem. Teraz nie ma kleryków, ściany są zawieszone obrazami. Ale i tak ten obiekt jest przestarzały.

Ks. Mirończuk marzy, że zdobędzie środki - może z Unii, może z Funduszy Norweskich - żeby wybudować muzeum godne zbiorów, jakie zgromadzili w Siedlcach. El Greco to raz. Ale to nie jest tak, że ich kolekcja tylko na nim stoi. Kto jest ciekawy, może wejść na stronę http://muzeum.siedlce.pl/zbiory/ i tam zobaczyć, z jakimi skarbami możemy mieć do czynienia, kiedy pojedziemy na granicę Mazowsza z Podlasiem. - Mam taki pomysł, żeby, może za dwa lata, zrobić wystawę hiszpańską w swoim muzeum - zdradza ks. Mirończuk. I opowiada, że w zbiorze, nad którym ma pieczę, są - oprócz słynnego El Gercka - jeszcze trzy obrazy. I jeden z nich nie ma perfekcyjnie zdefiniowanego rodowodu. Ale wszystko wskazuje na to, że ... - Będzie duże Wow, wszyscy się zachwycą - nie ma wątpliwości dyrektor placówki w Siedlcach.

Na to odkrycie pewnie będziemy musieli poczekać ze dwa lata, bo tyle trwają badania autentyczności obrazów. Natomiast ile czasu minie, zanim uda się przenieść zbiory siedleckiego muzeum z XIX wiecznej kamieniczki do obiektu, który byłby godny El Grecka i innych artystów minionych epok? Czy Ministerstwo Kultury wysupła parę milionów na rzecz zbiorów i ludzi, którzy w ostatnich latach bardziej się zasłużyli do tego, aby promować Polskę, niż... No dobrze, odpuśćmy to sobie. Wbijajmy do Siedlec. Niech żyje El Greco!