Czterdzieści teledysków do takich przebojów, jak m.in. "Maybe I’m Amazed", "Band on the Run" oraz zapisy trzech znakomitych koncertów - z formacją Wings z 1976 roku, akustycznego występu dla MTV oraz całkiem nowego z festiwalu Glastonbury sprzed trzech lat, to doskonale udokumentowana i skompilowana antologia twórczości eksbitelsa. Paradoksalnie pokazuje ona jednak, że wciąż najlepiej z jego dorobku brzmią takie przeboje jak "Hey Jude" czy "Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band". A mocne, bluesrockowe "Flaming Pie" z 1997 roku czy nieco tylko starsze "Hope of Deliverance" niewiele różnią się od dojrzałych hitów Czwórki z Liverpoolu i równie dobrze mogłyby powstać czterdzieści lat temu.

Reklama

Pomimo upływu lat McCartney nie stracił talentu do pisania cudownie chwytliwych, bitelsowskich melodyjek. Pozostał też rasowym rockowym wokalistą: jego słynny liryczno-balladowy tembr potrafi niespodziewanie zabrzmieć szorstko, niemal rhytm’n’bluesowo. Inna sprawa, że większość fanów uwielbia właśnie tego słodkiego Paula z "Yesterday", który jawi się dziś jako dziadek gwiazdeczek spod znaku Jamesa Blunta. McCartney, choć jest dziś milionerem, brytyjskim szlachcicem oraz artystą z półwiecznym stażem, wciela się wciąż w postać chłopaka z robotniczej dzielnicy Liverpoolu, zafascynowanego murzyńskim folklorem. Jednakże od czasów, gdy biali młodzieńcy uwodzili tłumy licealistek grzecznymi, wyestetyzowanymi wersjami rhythm’n’bluesa oraz rock’n’rolla, sporo się w muzyce rozrywkowej zdarzyło.

Kilku kolegom McCartneya debiutującym w epoce flower power udało się to zauważyć. David Bowie jak kameleon odnajdował się w estetykach kolejnych dekad rocka, dokładając do modnych kierunków swoje trzy grosze. Brian Eno oraz Lou Reed docierali w swych ambitnych poszukiwaniach do granic muzyki rozrywkowej, a nawet powoływali do życia całkiem nowe gatunki. Pierwszy, gdyby zastrzegł sobie prawa do terminu "ambient", figurowałby dziś zapewne na liście multimilionerów. Z kolei współzałożyciel Velvet Underground wydał w 1975 roku kultowy już dziś album "Metal Machine Music", na który powołują się wszyscy twórcy z radykalnych kręgów noise oraz industrial. Natomiast w przypadku McCartneya poszukiwania w obszarze muzyki elektronicznej brzmią naiwnie, a kilka utworów, które napisał na orkiestrę, okazało się zwykłymi gniotami.

Prawda jest taka, że kulturotwórcza rola Brytyjczyka zakończyła się wraz z rozpadem The Beatles. Legendarny kwartet otworzył rozrywkową muzykę gitarową na wpływy intelektualnego folku, muzyki klasycznej oraz eksperymentalnej. Kolejne pokolenia poszukujących rockmanów twórczo rozwijały te tropy. McCartney pozostał natomiast członkiem "Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza". Jego próby zaangażowania się w bardziej aktualne nurty kończyły się zawsze niepowodzeniem. Dokumentuje to chociażby przebojowy duet z Michaelem Jacksonem "Say, Say, Say", w którym niestety muzycznie obydwaj legendarni artyści ograniczyli się do własnych sprawdzonych konwencji i nie pokazali niczego nowego. Jeszcze bardziej mieszane uczucia budzi niezmiennie utwór "Wonderful Christmas Time" z 1979 roku, który jest jedną z prób zmierzenia się z modnym wówczas brzminiem syntezatorów.

McCartney jest dziś tak samo odkrywczy jak cała fala postbitelsowskiego britpopu lat 90. Statystyczny odbiorca muzyki popularnej jest raczej konserwatywny - podobają mu się piosenki, które już gdzieś słyszał. Dlatego DVD podsumowujące solową karierę McCartneya ma prawo stać się bestsellerem. Ale czy od artysty aktywnego od półwiecza nie należałoby oczekiwać nieco więcej?