Książka "Niania w Nowym Jorku" stała się superbestsellerem 2003 roku. Dwie dziennikarki - Nicola Kraus i Emma McLaughlin - zatrudniły się jako niańki w rodzinach bogatych snobów z Manhattanu, po czym zgrabnie, lekko i dowcipnie opisały swoje doświadczenia. Milionowy nakład jestem więc w stanie zrozumieć. Ale reklamowe slogany mówiące o lawinie protestów, które ponoć wywołała ta książka i podobno wstrząsający portret nowojorskich elit, który rzekomo odsłoniła, to gruba przesada. Wszystko jest jasne już po kilku stronach. Kostiumy rozdane, wnioski wyprowadzone, a koniec wiadomy.

Reklama

W filmie nakręconym według tego bestsellerowego czytadła sprawa ma się identycznie. Najlepsza jest pierwsza scena, w której ambitna absolwentka college’u zafascynowana antropologią. Anne (Scarlett Johansson) oprowadza nas po Muzeum Historii Naturalnej i sarkastycznie komentuje życie współczesnych mieszkańców górnego Manhattanu, prezentując ich jako eksponaty w muzealnych gablotach, tak jakby byli Triobriandczykami obserwowanymi przez Bronisława Malinowskiego. Zaraz potem jednak jeden z eksponatów ożywa zamieniając się w panią X (Laura Linney) - żonę nadzianego finansisty, która spłaciła cenę własnego społecznego awansu rodząc mężowi syna. A że jej mąż, pan X (Paul Giamatti) bywa w domu rzadko, ma mnóstwo czasu, by poświęcić się przyjemnościom codziennego życia klasy próżniaczej, zrzucając wychowanie pięcioletniego Grayera na barki kolejnych niań. Mały wyrasta zatem na pazernego, agresywnego diabełka, dopóki jego nową nianią nie zostanie przez przypadek Anne, która z miniaturowej karykatury rodziców wydobywa duszę zagubionego i spragnionego miłości dziecka.

Antropologiczne obserwacje wykorzystywanej przez gospodynię Anne również w pani X pozwalają zobaczyć nie tylko potwora, ale i ofiarę własnych aspiracji, kompleksów i mężowskiej presji. Niania, która musi być jednocześnie sprzątaczką, gońcem i kozłem ofiarnym wyimaginowanych wad doskonałego w oczach rodziców Grayera jest tak samo rozczarowana światem blichtru jak bohaterka "Diabeł ubiera się u Prady". Tyle że jej niby antropologicznemu spojrzeniu na ów świat brakuje zjadliwej ironii, humoru i jakiejkolwiek oryginalności.

Z filmowej "Niani w Nowym Jorku" wynika tylko tyle, że w życiu snobów z Manhattanu nie ma do odkrycia nic nowego, ponad to, co wiedzą z grubsza ci wszyscy, którzy oglądają od czasu do czasu telewizję i czytają plotkarskie tabloidy. Wszystkie role są rozdane wedle bajkowego klucza. W tej bajeczce wszystko jest sztuczne, mdłe i w wygodny dla scenarzystów sposób oczywiste. Satyra trzyma się bezpiecznych farsowych granic, a postaci nie wychodzą z kliszowych ram. Mdły kopciuszek wcielony w wyraźnie zdezorientowaną Scarlett Johansson pozostaje kopciuszkiem. Patriarchalny potwór, choć ośmieszony przez Paula Giamattiego pozostaje żałosnym potworem i tylko zła królowa w ponad miarę udramatyzowanej interpretacji Laury Linney przechodzi ewolucję i przeżywa jakieś katharsis. Morał też jest rzecz jasna bajkowy, podany na tacy i bez sensu pielęgnowany w całej dydaktycznej ostentacji. Kiedy po kwadransie pojawia się książę z bajki w postaci wrażliwego chłopaka z wyższych sfer (Chris Evans), to przecież wiadomo po co, kiedy bohaterka oszukuje matkę, że robi karierę w finansach, wiadomo, że musi ponieść karę, byle niezbyt dotkliwą, bo przecież jej szlachetna chęć odkupienia siebie i małego Grayera zasługuje z kolei na nagrodę. I tak w tej babskiej pseudoantropologicznej komedii wszystkie konflikty rozwiązują się same jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a w finale wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Tylko po co?

"Niania w Nowym Jorku", USA 2007; Reżyseria: Shari S. Berman, Robert Pulcini; Obsada: Scarlett Johansson, Laura Linney, Paul Giamatti, Chris Evans; Dystrybucja: Kino świat; Czas: 106 min; Premiera: 21 grudnia