Nic dziwnego. W 1928 r., kiedy ta powieść została opublikowana, wywrotowe idee rodem z Wiednia były już bardzo popularne i młody węgierski pisarz z całą pewnością musiał się z nimi zetknąć. Lektura jednego z jego najwcześniejszych utworów nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Dziś wiele spośród bulwersujących wówczas idei nikogo już nie oburza. Doskonale wiadomo, że pod lukrowaną powierzchnią konwencji, formujących strukturę naszego codziennego życia, płynie nieprzebrana rzeka ciemnych instynktów, sił i emocji. Cóż to za nowość, można zapytać. Przecież zanim Freud ogłosił swoją "Psychopatologię życia codziennego" też o tym wiedziano (że człowiek jest istotą skłonną do podłości - prawda to niezbyt odkrywcza). Wprowadził on jednak małą a znaczącą poprawkę. Odnotował mianowicie, że zachodzi tu prawidłowość o charakterze sprzężenia zwrotnego. Im większa warstwa lukru, wykazał, tym większa stęchlizna pod spodem. Ta prawidłowość zachodzi w szczególności zawsze wtedy, kiedy lukier spełnia rolę anestezyjną - ma nas znieczulić, oślepić i odgrodzić od wszystkiego, co w nas destrukcyjne, lubieżne, zachłanne, małostkowe, nienawistne etc. etc. Nazbyt dobrze znamy takie figury: rozmodlony stróż moralności ziejący wściekłością, nienawiścią i agresją wobec każdego, kto nie jest gotów bezwarunkowo podporządkować się jego apodyktycznym wymaganiom. I dlatego właśnie "Pierwsza miłość", choć poprowadzona mistrzowską frazą (znak rozpoznawczy Maraia), przenikliwie pomyślana, nacechowana psychologicznym wyczuciem i precyzyjną konstrukcją, nieco dziś jednak - na pierwszy rzut oka - trąci myszką.
Ale tylko na pierwszy rzut oka. Oto bowiem podana w formie dziennika historia prowincjonalnego nauczyciela łaciny, ascetycznego sztywniaka doszczętnie pozbawionego empatii, poczucia humoru i wrażliwości. Historia do bólu standardowa. Kiedyś były marzenia i aspiracje, była nawet jakaś dziewczyna. Ostatecznie została jednak tylko głęboka, choć odsuwana na daleki plan, świadomość klęski i życiowej przegranej. W zamian: egzystencja regularna niczym w benedyktyńskim opactwie, smętne starokawalerstwo i mielenie na okrągło Horacego wespół z Tacytem. Jak się od razu domyślamy, za chwilę nastąpi tutaj jakiś przełom. I rzeczywiście następuje. W postaci wyjazdu na letnisko. Tam właśnie bohater (nazywany przez swych uczniów "Morsem" ze względu na charakterystyczne wąsiska) spotyka dziwacznego urlopowicza, który - poza emfatycznie opowiedzianą historią draństwa, które wyrządził niegdyś pewnej dziewczynie - deklaruje co i rusz, że najważniejsze w życiu to kogoś kochać. Słowa te zaczynają prześladować narratora "Pierwszej miłości". I od tego momentu wszystko zaczyna zmierzać ku nieuchronnej tragedii. "Mors" powraca do swojego miasteczka, gdzie przejmuje opiekę nad klasą maturalną. W klasie zaś młody, bardzo zdolny uczeń podkochuje się w uczennicy. Pomiędzy mężczyznami wytwarza się stopniowo zagadkowa rywalizacja. Czy raczej: to ów kompletnie nieświadomy (w sensie jak najbardziej psychoanalitycznym) nauczyciel, sterowany, można powiedzieć, wprost z podziemnych warstw swojej psychiki - zaczyna pałać wobec ucznia niezrozumiałą nienawiścią. Początkowo próbuje ją nawet w jakiś sposób racjonalizować, tłumaczyć rozmaitymi, pozornie uzasadnionymi względami. Później jednak jego erotyczna fascynacja uczennicą zaczyna być coraz bardziej oczywista, nawet dla niego samego. Finał takiego poplątanego trójkąta musi - czego nietrudno się domyślić - rozegrać się w dekoracjach iście szekspirowskich.
Jeśli uznać tę wczesną powieść Maraia li tylko za portret starzejącego się mężczyzny, który przeżywa spóźniony afekt do młodszej o kilkadziesiąt lat dziewczyny - mamy średnio ciekawą, banalną, cokolwiek, jak wspomniałem, przestarzałą i napisaną już 150 tysięcy razy historię. Jednak zupełnie nie o to tutaj chodzi. Nie dajmy się zwieść prostym interpretacjom. Właściwym planem, na którym rozgrywa się dramat, jest w "Pierwszej miłości" relacja pomiędzy starym nauczycielem a młodym uczniem, który wciela wszystkie możliwości, wszystkie potencjały, które w tamtym już dawno umarły. "Mors" przecież tak naprawdę nie kocha Margit Cserey, owej niezbyt atrakcyjnej nastolatki darzonej afektem przez klasowego kolegę. Nie kocha jej, ponieważ nie jest zdolny do miłości, która w jego wydaniu przypomina hybrydalną parodię prawdziwego uczucia. Jest konglomeratem perwersyjnego pragnienia władzy nad niewinną, bezbronną i naiwną istotą oraz podszytej pychą i próżnością potrzeby bycia podziwianym (bo uwierająca świadomość niespełnienia domaga się przecież jakichś środków uśmierzających).
I dlatego ten ruch pozornej namiętności i rywalizacji jest w istocie ruchem upodobnienia. Stary, sfrustrowany mężczyzna próbuje być taki, jak młody i pełen nadziei chłopak, pragnie więc tego samego, czego pragnie tamten - ale taka próba z góry skazana jest na porażkę. A zatem zawiść, perwersja, kompleksy i rozpacz rosną w postępie geometrycznym.
Tak przeczytana "Pierwsza miłość" poraża głębokością i subtelnością wglądu w podziemne rejony ludzkiej psychiki. Już niespełna trzydziestoletni Marai patrzył przez fałszywą, kulturową fasadę konwencji i tradycji jak przez szybę - dostrzegając, że wzniosła forma potrafi być często zasłoną dymną albo fatamorganą przysłaniającą mroczne bagna i trzęsawiska. Można bowiem znać na pamięć Horacego, można bezbłędnie rozpoznawać najlepsze roczniki francuskich win i niezawodnie odróżniać tandetnych pacykarzy od największych mistrzów pędzla - a zarazem być prymitywnym, okrutnym i narcystycznym emocjonalnym barbarzyńcą. "Im jaśniejsze światło, tym ciemność ciemniejsza", pisał amerykański psycholog i filozof James Hillman. Można by tę frazę uczynić mottem do "Pierwszej miłości". Warto też o niej pamiętać na co dzień. Żeby nie upodobnić się do głównego bohatera tej znakomitej powieści.
Sandor Marai "Pierwsza miłość", Czytelnik, Warszawa 2007