Chodziła pani jako dziecko do teatru?

Agnieszka Glińska: Rzadko... Widziałam w operze okropnego "Dziadka do orzechów”...

I co pani zapamiętała?

Straszny niesmak i wstyd za aktorów...

Reklama

Jak więc zrobić spektakl, żeby dzieci tego nie czuły?

Cały czas staram się kierować pamięcią o tamtym doświadczeniu. I robię w teatrze takie historie, jakie sama lubię i chciałabym obejrzeć. Przestawiam sobie taką wajchę z percepcją w głowie i sprawdzam, czy się wciągam w historie czy nie.

Coś ważnego odkryła pani dla siebie w teatrze familijnym, prawda?

Tak. Wolność.

Wolność od czego?

Od jakichkolwiek ograniczeń...Radość tworzenia i używania wyobraźni, która mi jakoś na co dzień trochę rdzewieje; wolność od tego "grzebania do spodu” w psychologicznych bebechach, jak w tzw. dorosłym teatrze. Tu przychodzę na próby i budzę w sobie wewnętrzne dziecko - zamiast dociekać, dlaczego jakiś bohater nie umie kochać albo roztrząsać, dlaczego zabił, zastanawiam się, kiedy Pan Nilsson (małpka Pippi) powinien obsikać policjanta…(śmiech) Ta praca to dla mnie rodzaj szlachetnej zabawy - nie potrafię tego inaczej nazwać. Żeby jednak nie stracić czujności, sprawdzam efekty, przyprowadzając na kolejne etapy prób swoje dzieci albo zapraszając dzieci aktorów. Cały czas robimy "wewnętrzne dziecięce kolaudacje”.

I co mówi pani córka, oglądając próbę "Wiedźm"? To nie jest takie lekkie i radosne… Wiedźmy mają zgniłe twarze, łyse głowy i nienawidzą dzieci.

Reklama

Córka nie widziała jeszcze "Wiedźm” do końca. Zapytała więc "Mamo, a co się dzieje na końcu, że te wiedźmy jednak się polepszają?” Ja na to odpowiadam, zgodnie z prawdą, że one się nie "polepszają”. Na co ona, po chwili, mówi: "To lepiej zrób takie przedstawienie, żeby one się polepszały”.

Ale one się nie „polepszą”...

Tak. Sztuka nie ma typowego happy endu. "Wiedźmy” są gatunkiem, którego w teatrze sama nie widziałam nigdy. Właściwie to jest... thriller dziecięcy.

Co pani zrobi, żeby dzieci na spektaklu się nie bały?

Nic. Bo myślę, że się dzieci na tym spektaklu będą bać - a nawet: powinny się bać. I nie ma w tym nic okrutnego - dzieci, tak samo jak dorośli, lubią się bać. W końcu po to się robi horrory.

Będą efekty specjalne?

Pamiętam, jak mój syn zobaczył po raz pierwszy film na podstawie tej książki, gdzie zostały wykorzystane chyba wszystkie możliwe triki Hollywood - gnijąca skóra, zmieniające się oczy, węże... Nie mógł spać przez pół roku... Język naszego spektaklu będzie inny, bez naturalizmu. Odwołuję się do świata wyobraźni, unikając dosłowności, choć niebieska ślina, taka, jaka maja prawdziwe wiedźmy, oczywiście będzie (śmiech).

Wiedźmy to metaforyczne zło?

Raczej metafora tego, że nie wszystko jest tym, czym się wydaje. I ostrzeżenie, że zło bywa nierozpoznawalne. W tej bajce wiedźmy bowiem objawiają się w bardzo kulturalnych paniach, które nie dość, że są dystyngowane, to działają w Towarzystwie Do Walki Z Okrucieństwem Wobec Dzieci. Zło bywa zamaskowane, niemal niewidoczne, nierozróżnialne. Trzeba więc wyostrzyć słuch i wzrok i wiedzieć, że Zło się dość przewrotnie czai.

Ale po co to dziecku? Łatwo po takiej zapowiedzi o nerwicę lękową...

Cała historia jest próbą oswojenia życia, w którym zło istnieje. Przekroczeniem progu, po którym zaczynamy dostrzegać, że nie zawsze jest miło i bezpiecznie. Inaczej bym tej sztuki nie robiła. Niesłychane wrażenie zrobiło na mnie zdanie, które przeczytałam w wywiadzie z prof. Leszkiem Kołakowskim: szczęśliwy to człowiek może być tylko do piątego roku życia, a może sobie czasem odczuwać szczęście - na przykład jedząc jabłko.

Głównemu bohaterowi "Wiedźm", małemu chłopcu, giną w wypadku rodzice.

Tak się ta historia zaczyna. Inicjacyjnie - to jego pierwsze prawdziwe życiowe doświadczenie. Ginie parasol ochronny, czyli mama i tata. Trafia pod opiekę Babci i musi skonfrontować się ze światem na nowo. Staramy się oczywiście dbać o cudzysłów - historię o nich opowiadają więc „wiedźmolodzy”; a przedstawienie jest jakby "kursem” przygotowawczym pt. "Jak się przygotować do spotkania z wiedźmami”...

Chłopiec zostaje zamieniony przez wiedźmy w... mysz.

W ostatniej scenie babcia pyta, czy nie jest mu przykro. Odpowiada jednak: "Zupełnie nie. To nie ważne, kim się jest, jeśli tylko ktoś cię kocha.”. Żal, który zostaje po finale tej sztuki, że on nie wrócił do ludzkiej postaci, zostaje zrównoważony tym, że zostaje z kimś, kto go kocha takim, jakim jest. To zdanie było dla mnie najważniejsze. Bo ta prawda jest dojmująca; bezgraniczna akceptacja, którą Babcia daje chłopcu, będzie - mam nadzieję - dla widza siłą dającą moc oswojenia tego, co nas w życiu może spotkać. Przecież rodzice bardzo często chcą, by dzieci spełniały ich oczekiwania, przenosimy na dzieci swoje własne niespełnienia i pragnienia. A miłość owej Babci jest akceptowaniem, wybaczaniem i dawaniem opieki - tak rozumiem miłość. Wtedy zło już nie jest takie straszne.