Są tu więc szeryf, człowiek przypadkowo wplątany w walkę narkotykowych gangów i płatny morderca. Szeryf jest oczywiście obrońcą prawa czującym na sobie poważne obowiązki; zwykły człowiek budzi sympatię, a płatny morderca jest pozbawiony skrupułów i nie daruje nikomu, kto wejdzie mu w drogę. W walizce, z którą ucieka sympatyczny bohater, jest oczywiście milion dolarów. Samochody są szybkie, a autostrady - szerokie. Czy na takich instrumentach da się zagrać interesującą melodię? Znajomość konwencji filmowej podsuwa możliwy rodzaj rozwinięcia: dobro ma zwyciężyć, a sprawiedliwi - odnieść triumf nad czarnymi charakterami. Tak przynajmniej byłoby w typowych filmach drogi zaliczanych zazwyczaj do hollywoodzkiej klasy B. Tu jednak chodzi o klasę wyższą, więc wszystko ma prawo skończyć się źle: walizka pełna pieniędzy wróci do gangsterów, a szeryf odejdzie ze stanowiska, załamany. A ludzie stopniowo ujawnią swoje ciemne strony, nawet jeśli nie należą do czarnych charakterów, ale stoją po tej właściwej stronie.
Film na podstawie powieści "To nie jest kraj dla starych ludzi" ("No country for old men") został już nakręcony przez braci Coen. Pisarz natomiast zdążył już opublikować nową powieść zatytułowaną "Droga", a nawet otrzymać za nią w 2007 r. nagrodę Pulitzera. Jej akcja zapowiada inny gatunek filmowy: futurystyczną przypowieść o katastrofie, wielkim zlodowaceniu Ameryki, podczas którego ojciec z synem podejmują ucieczkę. W "Drodze" chodzi o walkę z chłodem, w "To nie jest kraj..." - na pograniczu Meksyku panuje upał. W późniejszej powieści Amerykę już dosięgła Apokalipsa, w tej - wszystko zapowiada ruinę ładu społecznego. To też filmowy motyw - świat znajduje na skraju przepaści lub załamanie już nastąpiło i trzeba się ratować.
W prozie McCarthy’ego dialogi są gotowymi partiami scenariusza: nikt nie wygłasza tu ogromnych tyrad typowych dla powieści europejskiej. Bohaterowie są prości, trochę skryci i wyrażają się lakonicznie, po męsku puentując: "Słusznie", "Tak bywa" albo "Tak jest, szeryfie". A jednak McCarthy umie na tym zagrać własną melodię złożoną z niedopowiedzeń i pozornych oczywistości. Przewidywalne odpowiedzi nie zawsze trafiają w sedno i bohaterowie bywają tego świadomi. Są prostymi ludźmi, ale to, z czym się zmagają, nie jest proste. Zza banalnej fabuły zaczynają przeświecać pytania: czy stanie na straży sprawiedliwości ma jakiś sens, skoro jest coraz gorzej? Czy źródłem zła, które rozsiewa bezwzględna wojna karteli na pograniczu Meksyku i Stanów Zjednoczonych, nie jest zapotrzebowanie na narkotyki i hipokryzja tzw. normalnego społeczeństwa? Ci sam ludzie brzydzą się brudnymi interesami i krwią, ale chętnie kupują działkę. Sprawiedliwości nie ma, można być ukaranym za nie swoje czyny lub przeciwnie, nagrodzonym tylko po to, by nie trzeba było dociekać prawdy. To się jednak nie zaczęło teraz (co w powieściowym świecie odnosi się do lat 80.); bohaterowie mają za sobą udział w wojnach. Wietnam i wojny światowe odcisnęły swoje piętno na ich psychice, a powieściowy płatny morderca jest bohaterem z Wietnamu. To też już było, ale Cormac McCarthy widać nie boi się takich porównań.
Powieść, którą tak wiele łączy z filmem, że można by mówić o wpływie filmowych konwencji na literaturę (zwykle bywało odwrotnie, starsze medium słowa żywiło młodsze), ma także bardzo bogate literackie odniesienia. To jeszcze jedno rozpoznawalne ogniwo amerykańskiej prozy Południa. Patronat Williama Faulknera zobowiązuje. Od pierwszych stron proza McCarthy’ego poraża siłą rytmu, co osiąga pisarz mimo posługiwania się językiem prostym, bliskim swoich bohaterów. Rytm zdań kreśli wewnętrzne wahania, dodaje szczyptę ironii, rozbija celową naiwność. Nawet dialogi są tu w wyrazisty sposób rytmiczne, co powoduje, że siła frazy pozostawionej bez odpowiedzi bywa porażająca. Strzelają, leje się krew, ale to ani nie kino akcji, ani nie thriller, a mocne uderzenie w nasze przekonania o naturze społecznego ładu. To nie jest kraj dla starych ludzi, powoli okazuje się, że dla młodych też nie. Dla nikogo. Zostaje bezwzględny, półpustynny pejzaż, w którym zacierają się ślady zbrodni. Estetyzacja tej prozy nie niszczy jej męskiego charakteru, siła polega na niedopowiedzeniach, umiejętnym zawieszaniu głosu. Trzeba by tłumacza z wyjątkowym brakiem słuchu, aby to zatrzeć, ale i to się zdarza. Tu - trzeba przyznać - polski przekład Roberta Bryka starannie wydobywa surową urodę prozy McCarthy’ego.
Ta powieść ma czasami biblijną głębię i prostotę. Doniosłym stylem genesis opowiada historię lokalnej apokalipsy. Jest filmowa, ale i literacka.
Cormac McCarthy, To nie jest kraj dla starych ludzi, przeł. R. Bryk, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 240.