Martin Scorsese zaczął swoją przygodę ze Stonesami lata temu, kiedy w "Ulicach nędzy" użył ich piosenek. Od tamtego czasu większość jego dzieł była ilustrowana utworami Keitha i Micka. Sam żartuje, że "Rolling Stones w blasku świateł" to jego pierwszy film, w którym nie można usłyszeć "Gimme Shelter". Obok pracy nad kinem fabularnym Scorsese lubił zawsze kierować kamerę dokumentalisty na muzyków. Do historii przeszedł jego "Ostatni walc" - poruszająca rejestracja ostatniego koncertu zespołu The Band, przeplatana opowieściami muzyków o końcu kariery, wyczerpaniu, pustce. Ostatnio Scorsese patronował znakomitemu cyklowi dokumentów "The Blues" i sam nakręcił portret amerykańskiego barda - "Bob Dylan bez adresu" (2005). W planach ma filmy o George’u Harrisonie i Bobie Marleyu.

Reklama

Jego "Rolling Stones w blasku świateł" to niezwykły dokument rejestrujący nowojorski koncert supergrupy z trasy The Bigger Bang. Film był jednym z największych wydarzeń tegorocznego festiwalu filmowego w Berlinie, gdzie miał premierę światową.

Magdalena MICHALSKA: Jakie emocje wyzwoliła w was praca z Martinem Scorsese?
KEITH RICHARDS: Emocje? Wciąż nie jestem pewien, co czułem, kiedy robiliśmy ten film. Gdy usłyszałem, że chcą kręcić film o Stonesach na scenie, powiedziałem: spadajcie, zapomnijcie o tym! Ile takich filmów już nakręciliśmy? Wtedy dodali, że reżyserować będzie Martin Scorsese i natychmiast zmieniłem zdanie. To nazwisko jest dla mnie magiczne. Ten facet robi FILMY. To jeden z tych wyjątkowych ludzi, którym trzeba po prostu dać robić ich robotę. Zejść im z drogi i podążać za ich pomysłem, bo mają więcej oleju w głowie niż ktokolwiek. Martin mówił nam, że chce występu Stonesów - to daliśmy mu taki występ, jaki sobie wymarzył. Powiedział, że mamy po prostu grać, a on podejdzie najbliżej jak się da, ale tak byśmy nie czuli, że kręci film. Postawił tylko jeden warunek. Mieliśmy nie zmieniać kolejności piosenek. Właściwie podczas koncertu, z którego Martin zrobił "W blasku świateł" nie myślałem o tym, że kręcimy film. On potrafi być niewidzialny, a w tym samym czasie być wszędzie. To pewnie jeden z powodów, dla których dopiero widząc film na premierze, zorientowałem się, że to taki kawał spektakularnej roboty. Praca kamery i montaż powaliły mnie na kolana. Kiedy oglądałem film, miałem wrażenie, że patrzę na piękny olejny obraz. Tylko, dlaczego ja na nim jestem? - zastanawiałem się. Od czasu "Ulic nędzy", gdzie wykorzystał nasze kawałki, mamy z Martym porozumienie dusz. Nawet ja nauczyłem się jednej linijki z jego filmu: Do mnie mówisz! [Udaje De Niro z "Taksówkarza"]

Czy podczas kręcenia filmu był taki moment, w którym Martin Scorsese przyszedł za kulisy popatrzeć, jak przygotowujecie się do występu, podyskutować o poszczególnych ujęciach?
KR: Tak, gadaliśmy o tym. Ale kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się z Martinem, powiedział: "Nie przejmujcie się, chce tylko nakręcić wasz występ". Cały Martin, skromny gość. Kiedy zaczęliśmy pracować nad scenariuszem i rozwijać pomysł, zdecydował, że będą mu jeszcze potrzebne archiwalne wywiady z nami. Sami sugerowaliśmy mu, że pokazanie nas gadających z dziennikarzami na początku kariery będzie ciekawsze niż czyhanie z kamerą przed garderobą, gdzie ja i Charlie próbujemy ruszyć nasze stare tyłki na scenę. To strasznie nudne.

Reklama

CHARLI WATTS: Ty nie jesteś nudny. W twojej garderobie to się dzieje! Ja to dopiero jestem nudziarzem.

Charlie w filmie mówisz, że nie znosisz na siebie patrzeć.
CW: Zawsze tego nienawidziłem.
KR: Charlie patrzy ze wstrętem w lustro, nawet jak się goli.
CW: Tak, gapienie się w lustro to nie czynność, na którą poświeciłbym swój dzień.
KR: Zwłaszcza od czasu, kiedy Charlie odkrył, że nie będzie nowym Carym Grantem.



Kamera cię onieśmiela, Charlie?
CW: Nie zauważyłem kamer podczas nagrania.
KR: Pamiętaj, od ilu lat już występujemy. Podczas wielu koncertów byliśmy otoczeni kamerami - choćby tymi, które transmitują obraz na telebimy. Zdążyliśmy przywyknąć do obiektywu wycelowanego w twarz. To, co było zaskakujące przy kręceniu "W blasku świateł" to fakt, że wiedziałem, iż tylko mnie filmuje jakieś 15 kamer, a nie mogłem wypatrzyć żadnego z operatorów. I nawet nie chciałem ich wypatrywać. To by się Marty wkurzył, gdybym cały czas zapuszczał żurawia w poszukiwaniu kamer! A tak poszło gładko, i muszę przyznać, że filmowcy pracujący ze Scorsese to ekipa równie dobra i zgrana jak zespół The Rolling Stones.

Reklama

Lubisz blask świateł, Keith?
KR: Teraz już do tego przywykłem. Ale na scenie wyglądałem pięknie, gdy byłem młody, teraz to popatrz na mnie i sama sobie odpowiedz. Całą noc po premierze "W blasku świateł" przegadałem z Martym, byłem pod takim wrażeniem tego, co zrobił. Normalnie jak widzę swoją twarz na zdjęciach czy plakatach, to myślę: "o nie, znów ta morda!".

Zapewne nie widzieliście swoich archiwalnych zdjęć od lat. Scorsese zmusił was do zmierzenia się z tym, kim byliście na początku, jakie wrażenia?
KR: To dziwne znów zobaczyć Micka z tym uroczym chłopięcym uśmieszkiem. To w ogóle dziwaczne zobaczyć, że 40 lat twojego życia, dorastania, rejestrowały kamery. Wyobraź sobie, że wszystko, co zrobiłaś w życiu zapisały setki kamer, magnetofonów i tak dalej. Do takiej myśli trudno się przyzwyczaić.

Kiedy The Rolling Stones nie pracują, spotykają się ze sobą?
KR: Mówiąc prawdę, nie. Widujemy się góra raz do roku. Na okazjach, takich jak ta, kiedy zmuszają nas, żebyśmy się spotkali. Ale jesteśmy skazani na siebie po tylu latach, co ja bym bez nich robił?!
CW: Dowodem uczucia ma być kilka wysłanych faksów.
KR: Tak, kilka faksów, przesłanie krótkiej notki. Ale kiedy jesteśmy razem przez dwa i pół roku w trasie, naprawdę możemy sobie powiedzieć wszystkie ważne rzeczy, które mamy do powiedzenia.
CW: Nigdy nie spędzaliśmy ze sobą dużo czasu poza pracą. Nawet, gdy byliśmy bardzo młodzi. Po epizodzie na początku, gdy mieszkaliśmy razem, mamy tego dość na całe życie.
KR: Charlie nienawidzi telefonów. Ja to mam wręcz telefoniczną fobię. Nie sądzę, byśmy ja i słuchawka mogli mieć ze sobą coś wspólnego. Nawet nie kupiłem komórki.




Piszecie maile?
CW: Maile, nic o nich nie wiem. A to legalne?
KR: Faksy są najlepsze. Możesz wysyłać rysunki, wyrazić siebie nie tylko słowami. To jak wysłanie komuś listu, bez tych wszystkich formalnych dupereli. Poza tym, nigdy nie odczuwam potrzeby natychmiastowego skontaktowania się z kimś, plotkowania, chrzanienia o niczym.

Jak spędzacie czas, kiedy nie pracujecie?
KR: Powiem ci, co robię jak nie jestem ze Stonesami, wrzucam na luz, dziecinko. Łapię trochę słońca, leżę na plaży. Czekam, aż zejdzie ze mnie ciśnienie z trasy.
CW: Keith nie przyznał się, ale dużo czyta. Wszyscy sporo czytamy, ale Keith najwięcej, jak się dorwie do książki to mogiła.
KR: Tak, obecnie przeczytałem wszystkie książki ma świecie. Nie mogę się doczekać, kiedy ktoś napisze nową, bo już nie mam co czytać.
CW: To właściwie problem nas wszystkich.



A z jaką książką mieliście ostatnio do czynienia?

KR: Z własną. Razem z Jamesem Foksem próbujemy sklecić moją autobiografię. Ciężka robota, wyciąganie czegokolwiek z mojej pamięci. Zwłaszcza że części rzeczy w ogóle wolałbym nie pamiętać, część sama zniknęła. Teraz wiem, że trzeba było pisać pamiętniki.

Powrót do przeszłości to bolesna sprawa?
KR: Tak jak życie bywa bolesne, a czasem okazuje się, że zapomniałeś najfajniejsze lata. Ale pisanie wspomnień to zawsze wystawianie sobie cenzurki, a to nie leży w mojej naturze. Normalnie, to ja nawet nie pamiętam, co było wczoraj.

W filmie pojawiają się archiwalne wstawki o waszych przygodach z narkotykami i konfliktach z prawem...
KR: Narkotyki? O tak, one były wspaniałe.

Jaki jest wasz stosunek do narkotyków teraz?
KR: Narkotyki, teraz... ja teraz biorę leki. Narkotyki to świetna sprawa, nie widzę nic... o, przepraszam, to bardzo delikatny temat. Przejarałem sobie głowę. Cały cholerny czas palę trawę, i masz, co chciałaś usłyszeć. Ale to moja nieszkodliwa trawka. To wszystko, co biorę, to moja jedyna rozrywka. No i troszeczkę naprawdę dobrego haszu.

Co myślisz o obejmującym coraz więcej krajów zakazie palenia papierosów?
KR: A co mam myśleć o tym, że przez biurokratów trzeba sobie odmrażać jaja, jak chce się zapalić papierosa!?
CW: Ja sądzę, że to straszne odmrozić jaja i nie palę.
KR: On nie pali. Ale te drakońskie prawa, wynikające z bełkotu o politycznej poprawności to piłowanie gałęzi, na której siedzą te bubki od przepisów. To będzie miało dokładnie takie same konsekwencje jak prohibicja w Ameryce. Całe kraje pójdą z torbami.


W jakim momencie są teraz Stonesi? Potrzebny był wam ten film?
CW: Nie zrobił różnicy...
KR: A ja myślę, że zespół jest coraz lepszy. Coraz lepiej się rozumiemy. Niedługo będziemy tak dobrzy, że nie będziemy potrzebowali publiczności.

Ale wciąż jesteście w trasie, wciąż potrzebna wam widownia, poklask.
KR: Daj nam chałturę, a my zagramy. To jest to, co robimy, po prostu. Jak nie mogę spać, biorę gitarę do łóżka. Jesteśmy jak zrośnięty organizm. Granie na gitarze jest dla mnie jak seks z najpiękniejszą kobietą. Ale gdybyśmy byli hydraulikami, też robilibyśmy swoją robotę, mogłabyś nas wezwać do naprawy twojej toalety.

W waszym filmie pojawia się Bill Clinton, może w następnym zatrudnicie George’a Busha?
KR: Jak powiedziałem Clintonowi: Bill, jestem Bushem zmęczony (w oryginale: I’m pretty Bushed; angielska gra słów: bushed znaczy zmęczony, ale w tym przypadku jest aluzją do nazwiska urzędującego prezydenta USA - przyp. red.). Clintonów wzięliśmy do filmu tylko dlatego, że Hillary to moja stara gruppie, nie ma to nic wspólnego z nadchodzącymi wyborami w Ameryce.

Czy wiek was zmienił, spowodował, że złagodnieliście?
KR: Charliemu psuje się z wiekiem charakter. Jest bardziej wściekły niż kiedykolwiek!

Doprawdy?
KR: Żartowałem. Może dorośliśmy. Czy nam się to podoba czy nie, zanim się obejrzymy, jest następny dzień. Choć wszystko wydaje się takie same jak przed 40 laty. Mamy dziwną pracę, ale ją kochamy i dzięki Bogu inni też kochają naszą pracę. Jako ludzie chyba się nie zmieniamy. Charlie to ten sam Charlie, poza tym, że ma nowy garnitur... O to pytałaś?

I o pozostałych Stonesów...
KR: Mick to inna historia. Ja się boję mówić o nim, czy za niego. Wolę kupować koszulki z napisem: Kim do cholery jest Mick Jagger?

Jaka jest różnica między graniem wielkiego stadionowego koncertu, a kameralnego, takiego jak ten zarejestrowany w Nowym Jorku w filmie Scorsese?
KR: Zaczynaliśmy, grając w klubach, właściwie zajęło nam sporo czasu, żeby się z nich wydostać. Oczywiście, że małe pomieszczenia gromadzą inną publiczność, a muzyk czuje się inaczej, mając przed sobą dwa miliony ludzi, i nie widząc końca tłumu. Jednak zawsze kiedy wychodzimy na scenę, to mówimy między sobą, że idziemy do biura. W mniejszych pomieszczeniach możesz kontrolować, co się dzieje z publicznością, na stadionach Bóg zsyła zespołowi deszcz i wiatr. Ale kiedy jesteś na scenie, to jakbyś był w kokonie. Trzymam się zespołu i przechodzimy przez to razem. Kiedy się męczę i nudzę, wymiotuję na nich.
CW: O tak, robi to. Lepiej dla wszystkich, żeby się nie nudził.
KR: Ostatnio mi się to nie zdarzyło.


W innym znakomitym filmie Scorsese o muzykach - "Ostatni walc", Robbie Robertson, główny bohater i wokalista The Band, mówi, że koncertowanie to niemożliwy sposób na życie i że trasa zabrała już zbyt wielu wielkich muzyków. Jak wam udało się przetrwać?
KR: Tak, to dziwny sposób na życie... jakby się zastanowić... Kiedy kończysz występ, wiesz, że zużyłeś więcej energii niż miałeś, ale jeśli publiczność prosi cię o jeszcze. Zagrasz wtedy kolejne pięć piosenek, nawet te najtrudniejsze. To taki zastrzyk adrenaliny, że nie wiesz, gdzie jesteś, co tu robisz, czy masz dalej grać. Kiedy to się kończy, to tak jakbym odstawił najmocniejsze dragi.
CW: Niech odpowiedzią będzie mój tekst z finału filmu. Po każdym koncercie mówię sobie: Nareszcie koniec.

Keith ostatnio próbujesz też kariery w filmach fabularnych.
KR: "Piratów z Karaibów" zrobiłem, bo znam Johnny’ego Deppa od lat. Poznał nas mój syn - Marlon. Nie wiedziałem, że Johnny to aktor. Dla mnie był kolejnym miłym znajomym mojego syna, który ma wielu fajnych przyjaciół. Kiedy go bliżej poznałem, zobaczyłem, że ma kompletnie nie halo pod sufitem i natychmiast się z nim zaprzyjaźniłem. Cóż, nigdy nie widziałem siebie w roli pracownika Disneya (producent "Piratów…" - red.), ale proszę bardzo. Życie jest dziwne. Dopiero od dziennikarzy dowiedziałem się, że rzekomo Johnny wzorował postać Jacka Sparrowa na mnie. I nawet nie zapytał mnie o zdanie, czy może spapugować moje stroje! Za to jestem lepszym aktorem od Johnny’ego. Sam mi to powiedział: ja robiłem dwa duble, a Johnny musiał powtarzać ujęcia po 17 razy! Ten plan mi się podobał - świat statku odwróconego do góry nogami to miejsce dla mnie. Poza tym, kazali mi być sobą - to mogę robić. Czekam na propozycje. Koniecznie musicie zobaczyć jak gram króla Leara. To moja popisówka.

Właśnie, skąd te stroje?
KR: Sam je wymyśliłem. No, może trochę wziąłem z książek Roberta Louisa Stevensona (XVII-wieczny autor powieści przygodowych, m.in. "Wyspy skarbów" - przyp. red.) i połączyłem to z moim zamiłowaniem do kolekcjonowania czaszek. Kapelusz, który mam na sobie, zaprojektowałem osobiście.

Jak to jest być legendą rocka.
KR: Protestuję, bywamy legendą rocka. Ale moje całe życie to nie tylko rock’n’roll. Ja czasem też po prostu chodzę na spacer z psem. Choć oczywiście każdy w mojej rodzinie zna swoje miejsce. Ja jestem gwiazdą.

A kto jest dla was jest wzorem, królem rocka?
KR: Szanujemy Chucka Berry, to Szekspir rock’n’rolla - przyjechał do Berlina specjalnie, by się z nami spotkać na premierze. Na jedną noc! W jego wieku, on ma 81 lat!