I nie są to jedynie festiwalowe incydenty, ale świadectwo faktu, że muzyka rockowa powróciła w ostatnim czasie na kinowe ekrany. I to w całkiem niezłym stylu, w blasku festiwalowych świateł, w bardzo różnych - dokumentalnych, koncertowych i fabularno-biograficznych formach. Jest ten powrót poniekąd symboliczny.

Reklama

Kino i rock jak powietrza potrzebują dziś mitów. Tak się składa, że mniej więcej podobnych - takich, które utrwalałyby sens buntu, a zarazem zaprzeczały śmierci sztuki. Nie bez przyczyny w dobie kryzysu i deficytu mitologii, kino coraz częściej sięga po rockowe biografie, quazi biografie, portrety, by udowodnić, że mity jednak istnieją. Kino i rock łączy podobne plebejskie świadectwo urodzenia na obrzeżach głównego nurtu zjawisk określanych mianem sztuki. I kino, i muzyka rockowa przeszły też podobną ewolucję: od jarmarcznej, marginalnej rozrywki przez lata świetności aż po dzisiejszy syndrom kulturowego wyczerpania, konieczność obrony przed komercjalizacją i sprowadzeniem do funkcji rynkowego produktu. Żywa albo odświeżana dziś na ekranach rockowa mitologia niesie nadzieję na przetrwanie wartości, na ocalenie wiary, że sztuka może zmieniać świat. Filmy, takie jak "Control” o Ianie Curtisie, "Last Days” - luźna wariacja na temat ostatnich dni Kurta Cobaina, "Spacer po linie” o Johnnym Cashu, powrót na ekrany muzyki Beatlesów w "Across The Universe” czy nawet mocno nieudany "Stoned” o tajemniczych okolicznościach śmierci pierwszego lidera Rolling Stones - Briana Jonesa, są czymś więcej niż tylko nostalgicznym powrotem do czasów zbuntowanej młodości. I czymś więcej także niż powtórnym mitologizowaniem oswojonego przez popkulturę rocka, który z muzyki outsiderów stał się pieśnią przeszłości, a nawet ideologicznym sprzymierzeńcem liberalnego establishmentu w czasach Woodstock palącego trawę bez zaciągania się.

Większość fabularnych filmów rockowych z ostatnich lat, podobnie jak współczesne dokumenty: "No Direction Home” Scorsese o Dylanie czy "Kurt Cobain About A Son” AJ Schnacka o liderze Nirvany próbują rockowe legendy nie tylko wskrzeszać, ale uniwersalizować. Dylan w "I’m Not There” przybiera maskę Artura Rimbauda, Lider Joy Divison Ian Curtis z "Control” upozowany na wrażliwego poetę rozdarty jest między wzniosłością i przyziemnością, na syndrom podobnego nieprzystosowania cierpi awatar Cobaina z "Last Days”. Ze wszystkich tych portretów wynikać ma przesłanie, że pogłoski o śmierci rocka (ale i kina) są mocno przesadzone, że kryzys tożsamości da się jeszcze przezwyciężyć, że rock jako muzyka i kulturowy wzorzec wciąż może być żywy.

Kino i rock

Taka kulturowa perspektywa eksplorowania rockowych mitów i rockowych biografii jest stosunkowo nowa i wciąż świeża, wykreowana jako matryca z jednej strony przez archetypową biografię rockmana od debiutu po śmierć z przedawkowania heroiny w "Stardust” Michaela Apteda oraz "The Doors” Olivera Stone’a, który utrwalił (ale i odbrązowił) legendę Jima Morrisona jako przeklętego poety rocka, z drugiej zaś przez Milosa Formana, który w "Amadeuszu” pokazał Mozarta niczym rockandrollowego buntownika. Wcześniejsza historia filmów rockowych to w dużej mierze historia koniunkturalnej eksploatacji. Gwiazdorów rocka wykorzystywano w kiepskich filmach, posługiwano się nimi jako wabikiem. Ofiarą tej eksploatacji padł chociażby Elvis Presley, którego zadanie w takich filmach, jak "Love Me Tender”, "King Creole” czy nawet stosunkowo najlepszym "Jailhouse Rock”, ograniczało się do zaśpiewania kilku błahych piosenek i gładkiego przebrnięcia przez meandry wątłych, melodramatycznych fabuł. Podobny los spotkał Billa Halleya, który w filmach Sama Katzmana "Rock Around the Clock” czy "Don’t Knock The Rock” powielał ten sam model garnirowanych fabułek ze słusznie zbuntowaną "dobrą” młodzieżą i grupką antypatycznych zgredów.

Reklama

Nurt eksploatacyjny na jakiś czas wyparł rockowe z ducha, a nie z litery filmy w rodzaju "Buntownika bez powodu” czy "Dzikiego”, w których James Dean i Marlon Brando wykreowali wyraziste portrety prototypowych rockowych kontestatorów. Na przełomie lat 50. i 60. dominowała formuła "kastrowania” rockandrollowych gwiazd, wtłaczania ich w formułę ilustrowanej muzyką prezentacji wyłącznie bezpiecznych zjawisk. Filmy rockowe szybko pogrążyły się w toni komercjalizmu. Ten stan rzeczy zmienił dopiero pierwszy film z udziałem The Beatles "A Hard Day’s Night” (1964). Choć rzecz pomyślana była wyłącznie jako okazja do sprzedania Beatlesów jako towaru, to reżyser Richard Lester potraktował ich podmiotowo, uczynił z Lennona, McCartneya, Harrisona i Starra gwiazdy własnego filmu, a nie marionetki mające kilka piosenek do odśpiewania i parę linijek tekstu do wyrecytowania. Choć tematem filmu był po prostu jeden dzień z życia najpopularniejszej grupy rockowej świata, dowcipny scenariusz i sprawna reżyseria zamieniły go w manifest rockandrollowej swobody. Drugi film Lestera z Beatlesami "Na pomoc!” poszedł jeszcze dalej, zanurzając się w szalonych (dziś powiedzielibyśmy teledyskowych) wizjach. Wraz z surrealistyczną pełnometrażową animacją "Yellow Submarine” były beatlesowskie filmy milowym krokiem w rozwoju kina rockowego, odą na cześć fantazji, miłości i muzyki opartą wyłącznie na ikonografii wykreowanej przez muzykę.

Niedługo później narodził się także rockowy dokument z prawdziwego zdarzenia. Jego pionierem był D.A. Pennebaker, który w 1967 roku w "Don’t Look Back” pokazał krytyczny wizerunek Boba Dylana, przedstawiając go jako zakładnika uwielbienia fanów, ciekawości mediów i biznesowych planów menedżerów. Pennebaker był także jednym z ojców chrzestnych nurtu rejestrującego festiwale i koncerty, który stał się dominantą filmu rockowego pod koniec lat 60. Jego "Monterey Pop” (1969) i przede wszystkim "Woodstock” Michaela Wadleigha stały się wręcz katalogiem symboli buntu pokolenia hippisów, a przy okazji epickim portretem rockowej dynamiki. Rok później Albert Maysles w tej samej koncertowej formule zdekonstruował ową symbolikę filmem "Gimme Shelter” pokazującym zabójstwo podczas koncertu The Rolling Stones. Popularność filmów koncertowych trwała przez całe lata 70. i 80., przynosząc kilka pozycji naprawdę wybitnych: "Ostatni walc” (1978) Scorsese o pożegnalnym koncercie The Band, "Rattle and Hum” (1988) dokumentujący amerykańską trasę U2 czy "Big Time” (1988) rejestrujący koncert Toma Waitsa.

Reklama

W międzyczasie duch kontestacji na powrót zaraził również Hollywood, które zaczęło produkować filmy odbijające zarówno samo zjawisko hippisowskiej kontrkultury, jak i rockową ideologię - "Rockowa restauracja Alicji” Artura Penna, "Absolwent” Mike’a Nicholsa czy "Easy Rider” Dennisa Hoppera. W latach 70. narodził się nurt nostalgiczny i filmowa rock opera. "Tommy” Kena Russela, "Hair” Milosa Formana, "Ściana” Alana Parkera, "Quadrophenia” Franka Roddama czy "American Graffiti” George’a Lucasa albo budowały dramaturgię, podpierając się muzyką The Who lub Pink Floyd, albo usiłowały wracać do korzeni rocka.

Dziś wydaje się, że kultura rocka, która niemal całe lata 90. przespała na swych mocno zwiędłych laurach na nowo budzi się do życia i znów odnajduje w kinie swoje zwierciadło. Filmy rockowe budziły kiedyś nadzieje, które rzadko bywały spełniane. Filmy o Beatlesach czy Woodstock przekonywały nas, że potrzebujemy wyłącznie miłości. Dokumenty konfrontowały rockową mitologię z ponurą rzeczywistością. Nurt nostalgiczny przenosił nas w lata, kiedy wszystko było prostsze. Rock wniósł do kina swoją energię i swoje mity niezmiennie pojawiające się w wykorzystujących go filmach. Dzisiejszy powrót rocka na ekrany zapewne nie będzie miał jakiegoś decydującego wpływu dla ewolucji kina, ale filmy ostatnich lat pamiętają już o tym, że muzyka rockowa ma swoją historię. Są znacznie dojrzalsze, samoświadome i tematyki i formy, docierają jak Scorsese w "Shine a Light” do istoty fenomenu rocka, wychylają się poza schematy, wytrącając gatunek filmu muzycznego z koleiny konformizmu. Po dłuższym zastoju coś się w tej działce zaczęło wreszcie dziać.

Filmy o Stonesach

"Sympathy for the Devil”, reż. Jean-Luc Godard (1968)
Film mistrza francuskiej Nowej Fali dokumentuje zjawisko kontrkultury późnych lat 60. Pojawiają sie w nim takie zjawiska jak ruch Czarnych Panter, walka o prawa kobiet czy paryski Maj 1968. Film ukazuje pięknych i młodych Stonesów podczas pracy w studio.

"Gimme Shelter”, reż. Albert Maysles, David Maysles i Charlotte Zwerin (1970)
Film dokumentuje trasę koncertową Stonesów z 1969 r., która zakończyła się tragicznym koncertem w Altamont. Impreza, która miała być odpowiednikiem Woodstocku - wielkim darmowym koncertem w imię hipisowskich zasad miłości i równości - stała się okazją do bójek i przemocy. Pełniący rolę ochroniarzy motocykliści z gangu Hell’s Angels atakowali publiczność, w rezultacie doprowadzając do śmierci jednego z uczestników.

"Stoned”, reż. Stephen Woolley (2005)
Fabularny film opowiadający o życiu i tragicznej śmierci jednego z założycieli zespołu Briana Jonesa, który został znaleziony 3 lipca 1969 r. martwy w basenie w swojej posiadłości. Okoliczności jego śmierci nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Trzy dni po śmierci Jonesa zespół uczcił jego pamięć, grając darmowy koncert w londyńskim Hyde Parku. Briana przyszło pożegnać ponad 500 tys. fanów.