"Kiedy zabierałam się do pracy nad nowym albumem, pomyślałam, co teraz podoba mi się naprawdę, jakiej muzyki słucham najczęściej" - wspomina Madonna. "Doszłam do wniosku, że koniecznie muszę nagrywać akurta z tymi producentami, bo robią najbardziej ekscytujące rzeczy" - dodaje. Bez wątpienia takie spotkanie dwóch pokoleń muzyki pop na jednej płycie można okrzyknąć najważniejszym wydarzeniem ostatnich lat. Madonna do tego stopnia zaufała młodym twórcom, że po raz pierwszy zrezygnowała nawet z podpisania większości utworów swoim nazwiskiem.
Wrażenia muzyczne mogą być dosyć szokujące już od pierwszego kontaktu z singlem "4 Minutes", na którym Justin Timberlake stara się w chórkach naśladować Michaela Jacksona, a Madonnę równie dobrze mogłaby zastąpić w roli wokalistki chociażby Nelly Furtado. Na szczęście - mimo zapowiedzi Timbalanda, że cały album będzie zwrotem w stronę hip-hopu i r’n’b - producentom nie udało się do końca zdominować charakteru Madonny. Większość utworów, jak chociażby "Candy Store", to owoc typowo chałturniczej roboty, jaką codziennie muszą wykonywać dla całej masy wokalistek.
Dużo lepsze wrażenie pozostawiają "She’s Not Me", w którym słychać beztroską Madonnę z lat 80. czy świetne "Heartbeats", w którym pobrzmiewają taneczne echa ostatniego krążka. Niestety takich momentów jest za mało, żeby potwierdzały one sens współpracy wielkich osobowości. Przecież na wszystkich wcześniejszych albumach, jak "Ray Of Light" nagranym z Williamem Orbitem, "Music" z Mirwaisem czy "Confessions On The Dance Floor" ze Stuartem Price'em, Madonna potrafiła sama narzucać warunki i jednocześnie modyfikować swój wizerunek. Tym razem, niestety, poszła po linii najmniejszego oporu i zamiast wnieść trochę świeżego powietrza w zatęchły świat popkultury, woli babrać się w nim jak w śmietniku. A przecież nie dlatego stała się żywą ikoną współczesnego popu.
Po takich albumach jak "Hard Candy" można sobie nawet postawić pytanie, po co nam właściwie jeszcze Madonna. Przecież takie same piosenki może nagrać choćby Britney Spears. Ci sami producenci obsługują większość branży, a kolorowe magazyny są spragnione kolejnych skandali i kreowania nowych gwiazd. Dlatego to bratanie się z młodszym pokoleniem nie jest jej w obecnej sytuacji potrzebne. Zresztą, jak widać, nie wychodzi ono Madonnie na dobre, za to sprowadza ją do roli podstarzałej gwiazdy, która próbuje za wszelką cenę podtrzymywać swoją popularność.
W końcu to, co robiła w latach 80., przełamując kulturowe tabu prowokacyjnym zachowaniem, kreując swój wyrazisty wizerunek w erze dominacji MTV, pozwoliło jej przetrwać blisko ćwierć wieku na topie. Niedawno pobiła na liście "Billboardu" rekord Elvisa Presleya w liczbie umieszczonych na szczycie singli oraz została przyjęta za swoje zasługi do prestiżowej Rock’n’Roll Hall of Fame. To Madonna ponad dwadzieścia lat temu miała odwagę epatować na ekranie erotyką, brać udział w zmysłowych sesjach fotograficznych, a nawet śpiewać na pozór beztroskie i uwodzicielskie teksty jak "Like A Virgin", a z drugiej strony w sztandarowym dla epoki reaganowskiej "Material Girl" bezczelnie pokazywać obraz nastawionych tylko na konsumpcję swoich rówieśniczek. Madonna prędko stała się prawdziwym fenomenem kulturowym, szczególnie kiedy w latach 90. zaczęła kreować wizerunek twardej wyemancypowanej kobiety, dając tym samym wzór wielu Amerykankom. Masowa publika kupiła nawet potem jej egzotyczne fascynacje Wschodem i kabałą.
W ten sposób Madonna przetrwała kilka epok, idąc wbrew głównemu nutowi i w pewien sposób narzucając w show-biznesie swoje zasady gry. Niestety, najnowszy album "Hard Candy” pozostanie w najlepszym razie honorową klęską artystki. Bo muzycznie jej nowa propozycja jest w stanie się obronić na listach przebojów, natomiast jej znaczenie w szerszym kontekście kulturowym zginie w natłoku kolejnych takich samych produkcji. Czyżby Madonnie skończyły się pomysły na budowanie własnego wizerunku? Jeśli tak, to "Hard Candy" zwiastuje nadchodzący koniec jej epoki.