Jerzy Skolimowski "Czterema nocami z Anną” powraca do kina po 17 latach milczenia. Ale do kina autorskiego powraca Skolimowski po jeszcze dłuższej przerwie, bo nieudanej "Ferdydurke” za w pełni swoje dzieło nie uważa. Za własne pieniądze kupił prawa do książki, zaangażował się finansowo w produkcję, ale naciski amerykańskiego producenta na anglojęzyczność i komercyjną nośność skutecznie wyrugowały z filmu i Skolimowskiego, i Gombrowicza. Przy "Czterech nocach z Anną” miał znacznie większy komfort. Spory, jak na nasze warunki, budżet (7 milionów złotych), 42 dni zdjęciowe i pełna wolność. Ta sama, którą przez ostatnie lata odnajdował w malarstwie. "W malowaniu byłem tym, kim chciałem być w kinie: autorem, który tworzy wyłącznie dla siebie. Musiało minąć 17 lat, zanim udało mi się zrobić coś podobnie bezkompromisowego w kinie, całkowicie na własnych warunkach” - mówił Skolimowski po premierze "Czterech nocy z Anną” na festiwalu w Cannes. Jego film to mroczna opowieść o fascynacji, nie tylko erotycznej, niemłodego już mężczyzny nieosiągalną dlań kobietą rozegrany w ponuro - sennej scenerii mazurskiego miasteczka, gdzie po upadku pegeeru życie dosłownie zatrzymało się w miejscu. Bohater filmu Leon to postać enigmatyczna. Jest po wyroku, pracuje w szpitalnej spalarni, wygląda jak kloszard, niewiele mówi, żyje samotnie w rozwalającej się chałupie z przykutą do łóżka sędziwą babcią. Wieczorami podgląda przez okno samotną pielęgniarkę mieszkającą po sąsiedzku w zaniedbanym hotelu robotniczym. Coś w nim od początku niepokoi. Nieruchoma twarz, autystyczne wycofanie i otaczające go złowróżbne znaki wprowadzane zgodnie z logiką kina grozy: odcięta dłoń, kupowana siekiera, krowie truchło płynące rzeką, wyjące syreny.

Reklama

Skolimowski skutecznie zwodzi tymi znakami, niepokojącą aurą krzyżującą czarny kryminał z horrorem, nielinearną eliptyczną narracją rozbijającą akcję na kwanty emocji. Potrafi wzruszyć i przerazić. Z drobiazgów: pomalowanych paznokci, przyszywanych potajemnie guzików, obserwacji pająka spacerującego po krawacie, zbudować opowieść o niewinności, miłości czystej jak łza, ale skazanej na klęskę. Przez traumatyczną przeszłość, zbrukaną teraźniejszość i beznadziejną przyszłość. Intryga skonstruowana jest precyzyjnie i po mistrzowsku prowadzona, a sam reżyser chowa się za swym bohaterem, niejako powierzając mu rolę prowokowania zdarzeń. W ten sposób przejmująca opowieść o samotności łączy się z wyznaniem wiary w kino - osobne, osobiste i wymagające. Idealnie też trafił Skolimowski z obsadą. Kinga Preis łączy matczyne ciepło z krwistą kobiecością, a prawdziwym odkryciem jest nieznany, wynaleziony w olsztyńskim teatrze Artur Steranko. Udało mu się nie tylko stworzyć kreację wiarygodną i przejmującą, ale wręcz zespolić ze swym bohaterem.

Ten bohater to zresztą po trosze i sam Skolimowski, który w swych pierwszych filmach: "Rysopisie” (1964), "Walkowerze” (1965), "Barierze” (1966) sam wcielał się w figury własnego alter ego. Przywdziewał kolejne twarze i maski, poszukiwał własnej formy. I zarazem uciekał przed sobą w obawie, by tego co własne nie dać sobie odebrać. Zacierał granicę między biografią a fikcją, tworzył rodzaj pamiętnika: zarazem osobistego i pokoleniowego. W polskim kinie lat 60. Skolimowski był zjawiskiem wyjątkowym i niepowtarzalnym. Miał wielu wrogów. Był oskarżany o formalizm, zrzynanie z dzieł francuskiej Nowej Fali, epatowanie młodzieńczą minoderią. Do nowofalowych inspiracji sam zresztą chętnie się przyznawał, choć przeciw łatce jednego z liderów psychologizującego "trzeciego kina” zdecydowanie się buntował. Bo też w jego filmach psychologia była raczej czystą manifestacją zawieszenia w życiowej próżni podporządkowaną surowej, pokrewnej dokumentowi obserwacji codzienności doby małej stabilizacji. Obserwacji zwykłość przekuwającej w poezję, nadającej klimat wyjątkowości zgrzebnej bylejakości. To właśnie do dziś stanowi o wyjątkowości "Rysopisu”, "Bariery”, "Walkowera” ale i portretującego pokolenie młodych zetempowców filmu "Ręce do góry”. Skolimowski ukończył go w roku 1967. Film został jednak zatrzymany przez cenzurę i został jednym z najsławniejszych peerelowskich półkowników. Na ekrany, z dokręconym prologiem, trafił dopiero podczas solidarnościowego karnawału w 1981 r., a w wersji oryginalnej pokazano go dopiero cztery lata później.

Właśnie zatrzymanie "Ręce do góry” zadecydowało o emigracji Skolimowskiego. Postanowił, że dopóki film nie trafi do kin, nic więcej w Polsce nie nakręci. Następnego dnia miał w kieszeni paszport i wraz z żoną Joanną Szczerbic - aktorką prawie wszystkich swych wczesnych filmów - wyjechał. Tak oto polska kultura utraciła nie tylko oryginalnego reżysera, ale i scenarzystę niekwestionowanych arcydzieł: "Niewinnych czarodziejów” Wajdy czy "Noża w wodzie” Polańskiego. Po wyjeździe Skolimowski mieszkał we Włoszech, Francji, Wielkiej Brytanii, w końcu osiadł w Stanach Zjednoczonych. Choć doczekał się trzech nagród w Cannes: nagrody jury za znakomity "Wrzask” (1978), za scenariusz "Fuchy” (1981) - paradokumentalnej odysei polskich emigrantów stanu wojennego w Londynie oraz nagrody specjalnej za "Latarniowca” (1985); choć również w Cannes jego "Wiosenne wody” (1989) dostały kilkuminutową owację na stojąco, Skolimowski do dziś wyjazdu z Polski żałuje. Tutaj musiał się zmagać z cenzurą ideologiczną, ale mógł być wierny własnej, autorskiej wizji kina. Na zachodzie zaś walczył z cenzurą komercyjną i by zarobić, brał się za filmy, których dziś się wstydzi, choćby burleskowy "Król, dama, walet” z Giną Lollobrigidą czy "Przygody Gerarda” z Claudią Cardinale. "W Posce byłem reżyserem Nowej Fali - wspomina - a tu wielka maszyneria, obca mi konwencja. To była straszliwa męczarnia”. A jednak Skolimowski doczekał się na Zachodzie uznania. Trochę z własnej woli nie wszedł do pierwszej ligi światowego kina, a był tego bliski, gdy na początku lat 90. miał w Wiedniu reżyserować dużą produkcję w gwiazdorskiej obsadzie i zainkasować siedmiocyfrowe honorarium. Wycofał się, uciekł w malarstwo, czasem pojawiał się na ekranie w filmach przyjaciół: w "Fałszerstwie” Schloendorffa”, "Zanim zapadnie noc” Schnabla, "Marsjanie atakują” Burtona, a nawet "Operacji Samum” Pasikowskiego.

Reklama

Jego powrót do kina jest w gruncie rzeczy symbolicznym powrotem do korzeni, do dawnej niezużytej wcale poetyki, niezrealizowanych wcześniej projektów. Nie przypadkiem w "Czterech nocach z Anną” pojawiają się migawkowe odsyłacze do "Bariery”, "Walkowera”, "Startu” (1967). Można je odczytywać różnie: jako przyznanie się do życiowej porażki, wyraz żalu za straconymi szansami, ale i niezgody artysty na kapitulacje i kompromisy. Ten młodzieńczy film zrealizowany przez, było nie było, 70-latka powinien zawstydzić naszych rodzimych pseudoodważnych eksperymentatorów w rodzaju choćby Łukasza Barczyka, którzy awangardowego języka wciąż szukają u innych, zamiast mówić własnym głosem. Jeśli już muszą, niech pożyczają od Skolimowskiego! Wyjdzie im na zdrowie.