Kiedyś nie tylko mnie grzali. Bez przesady, ale grzali. Teraz zewsząd słyszę pytania, czy w związku z procesem o obrazę Kaczorów - wrócę do Kaczorów?
Zewsząd zresztą nie zewsząd. Nie da się ukryć: miałem pecha. Wybory w Ameryce przesłoniły mój dramat. Obama zepchnął mnie z czołówek pierwszych stron gazet. Niefart dziejowy. Niektórzy mieli pecha znaczniejszego - Saul Bellow umarł prawie równo z Papieżem - do dziś niektórzy uważają, że żyje. W sumie marna pociecha. Wyrok w mojej sprawie zapadł w wigilię wyborów w USA - gdyby nie to, mój - cóż z tego, że żałosny - przypadek byłby newsem dnia. Od świtu do nocy siedziałbym w TVN-ie i się puszył. Olejnik świdrującym wzrokiem bym przeszywał, a Pochanke, nie mówiąc o Werner - szkoda gadać. Niestety oczy całego świata zwrócone były na Obamę. Nawiasem: nie tylko z tego powodu byłem za McCainem - popierałem go, albowiem mam naturalną słabość do rówieśników. Wszystko jedno. Zewsząd nie zewsząd - parę pytań padło. Czy wznowię temat Kaczorów? Czy znów będę ich postacie, ich mowę i ich czyny opiewał? Czy błysnął promień inspiracji?
Błysnął, ale czarny. Nawet nie czarny - błysnął promień bez właściwości. Jakbym miał jakiś proces, a przynajmniej jakbym wiedział, że mam jakiś proces - nie jeden marny felieton, a całą książkę bym napisał. Przecież w gruncie rzeczy nie było procesu. To znaczy proces był, ale nie wszczęty. Czyli jednak był. Trochę był.
Kaczor - że z lekka zmodyfikuję klasyczną frazę - jest w pokoju, Kaczora nie ma w pokoju. W obu zdaniach - jak powszechnie wiadomo - Kaczor jest, przy czym w drugim obecność Kaczora w pokoju jest subtelniejsza. Proces wszczęty, proces nie wszczęty - w obu frazach proces jest, ale w drugiej jest subtelniejszy. Miałem przeto proces, ale subtelny, finezyjny, widmowy. Wyroku też nie było - było orzeczenie. Było orzeczenie, że nie będzie procesu. Nie będzie procesu, bo nie było obrazy. "Kaczory" były, ale nie były obraźliwe.
Jak proces jest widmowy, bo nie wszczęty, to jaki stopień widmowości i "niewszczynalności" ma orzeczenie w sprawie takiego procesu? Jak "Kaczory" były w intencji wnoszącego oskarżenie obraźliwe, a po wnikliwym zbadaniu przez sąd, ich obraźliwość nie znikła, ale zmalała do rozmiarów nie wszczętego procesu, to jaka adoracja jest w określeniu "Kaczory"? Wiodące do zwierciadlanego piekła, lustrzane schody się zaczynają, nie ma się co patyczkować, bo przepadniemy z kretesem, orzeczenie nie orzeczenie, wyrok nie wyrok - pisz pan wyrok. Kaczory nie kaczory - pisz pan Kaczory.
Całą (niezwykle finezyjną) książkę dałbym radę o tej sprawie napisać. Finezyjną, choć pod bezpretensjonalnym tytułem: "Proces". Tak jest. Jerzy Pilch "Proces". Na jednowyrazowe tytuły nie ma rygoru praw autorskich. Kafka mógłby mi skoczyć. Co do tytułów: chyba się w ogóle wyczerpały, bo powtarzanie jest nagminne. Osobny temat, niekoniecznie nawet dla uważnego erudyty. Porządna peerelowska matura powinna starczyć.
Wracając do tematu ( "Jakiego? Sr…..? - zapytał Gargantua. - Nie. Podcierania zadka - odparł Pantagruel") nie wiedziałem, że mogę mieć proces wszczęty, nie wiedziałem, że mam proces nie wszczęty, w związku z czym czułem się tak, jakbym w ogóle nie miał żadnego procesu; żyłem w błogiej, a raczej w potwornej nieświadomości, w pustce zupełnej, ergo bezlik przeżyć, doświadczeń, emocji, pomysłów i inspiracji został mi zabrany.
Nie zwalam wszystkiego na wymiar sprawiedliwości i moich oskarżycieli. Moja wina - nie wina procesowa, ale wina niewiedzy o procesie - też jest. I to spora. Wytężam mózg i z najwyższym trudem, ale rekonstruuję pewne wydarzenia.
Niekiedy otóż otrzymuję listy od czytelników. Od lat liczba tych listów jest mniej więcej stała, zmienia się natomiast ich, że tak powiem, wewnętrzna dynamika. Z czasem liczba zwyczajnych listów jęła maleć, przybywać jęło niezwyczajnych, pisanych przez - krótko mówiąc - osoby ewidentnie niezrównoważone umysłowo.
Oczywiście mam na myśli korespondencję tradycyjną, a nawet archaiczną: koperta, znaczek, list. W żadne e-mailowe odmęty się nie zanurzam - to jest przecież dom wariatów i to wariatów niebezpiecznych dla otoczenia w sensie ścisłym. Ale listy tradycyjne czytam i jak nie wyglądają zbyt groźnie - odpisuję.
I teraz - poniewczasie! - przypomina mi się list pewnego czytelnika, który wcale nie wyglądał groźnie, wręcz przeciwnie wyglądał bardzo obiecująco, a ja - małego serca - nie odpisałem. List wyglądał obiecująco, bo groził mi sądem. Za obrazę Kaczorów. Zlekceważyłem tę szansę.
Sto razy przy rozmaitych okazjach powtarzałem, że nie ma większej glorii niż ta, którą daje męczeństwo; tym silniej tę prawdę powtarzałem, im dobitniej wiedziałem, że sam ze swoją mrówczą i pozbawioną krztyny szaleństwa zdroworozsądkowością nie mam żadnych szans na męczeństwo. Cienia szans na męczeństwo najmniejsze! Plus na domiar za duży pociąg do uroków stylistyki, nawet najjadowitsze pamflety wychodzą mi przez to wieloznacznie - pamflet wielosensowy i w metafory zdobny - oczywisty błąd w sztuce!
Więc jak wspomniany list z sądowymi pogróżkami przyszedł - żadnych nadziei, że słowo stanie się ciałem, nie miałem. Żadnych marzeń! W surowo sformułowanym piśmie była wprawdzie pewna przesłanka, która moją nieczułość usprawiedliwia, ale jak dziś widzę, mały to był detal i do wyminięcia. Gość mianowicie niezwykle stanowczo grożąc mi sądem, z całą surowością żądał zarazem, bym celem ułatwienia działań proceduralnych, podał mu swoje dane: rok i miejsce urodzenia, imiona rodziców, adres zamieszkania i zameldowania, (jego pismo na adres DZIENNIKA przyszło) telefon kontaktowy, NIP, PESEL, numery kont, które w wyniku wyroku skazującego zostaną zablokowane itd. itp.
Nie zareagowałem, nie spełniłem polecenia, czy ostro sformułowanej, ale prośby. W nieskończonej swej małości uznałem żądania za wariackie, zostawiłem - nazywając rzecz po imieniu - człowieka samego. A jemu moja odpowiedź i informacje o mnie były naprawdę, naprawdę potrzebne! Jego żądania nie płynęły z żadnego rozchwierutania, facet szczerze bronił Kaczorów, miał konkretny plan i ten plan realizował.
Schroniłem się pod wątpliwy parasol ochrony danych osobowych i tym samym odciąłem sobie udział w biegu sprawy! Tak mała rzecz! Tak minimalnej brawury, co mówię brawury, tak minimalnej wewnętrznej swobody potrzebująca! Było się odezwać! Było odpowiedzieć! Podać PESEL czy supertajną - jest w każdej księgarni - datę urodzenia! Nie mówię, że można było się z moim oskarżycielem bratać, wchodzić w komitywy, pomagać mu w układaniu zarzutów, tak nie mówię, bo nie obracam rzeczy w groteskę, ale kontakt mógł istnieć! Przy sprawie można było być. Była szansa i została zmarnowana. Pozostało wypisywanie rozpaczliwych dyrdymałów, o procesie, którego nie było.
Była szansa. Chyba że i jej nie było, bo oskarżenie wniósł kto inny. Niekoniecznie inny korespondent. Może ktoś kompletnie nieznany. Podkreślam: rzecz pamiętam, ale słabo, podszedłem do niej płytko i bez intuicji. Może to był ten, może ów. W końcu wyznawców Kaczory mają bez liku, obrońców, w tym obrońców kłopotliwych, też paru.
Czy będę jeszcze kiedyś o nich, o Kaczorach, pisał? Jak zrobią coś godnego uwiecznienia - rzecz jasna. Na razie Kaczory - zwłaszcza w porównaniu z tym, co kiedyś wyprawiały - siedzą jak myszy pod miotłą. Nie dziwota, strasznych, najstraszniejszych dla siebie czasów dożyły: Tusk uczy ich skuteczności w polityce. Kiedyś harcowały, kiedyś jak Tuska nie doceniały, ile wlezie tańcowały - teraz jak trusie - nic człowiekowi do głowy, jak na nich patrzy, nie przychodzi. Inna rzecz: głowa coraz słabsza.