Dawno żaden polski film nie prowokował tak skrajnych ocen. - To świetny, epicki film. Bardzo dobrze zrobiony. Wstrząsająca opowieść o zakazanej miłości i zniewoleniu jednostki w epoce totalitarnej – uzasadnia przewodniczący jury tegorocznego festiwalu Robert Gliński.

Reklama

- Najlepsze w tym filmie jest to, że pokazuje kawałek historii, który dotychczas nie miał swojej reprezentacji w polskim kinie. I najciekawsze są w nim właśnie mimochodem czynione obserwacje tego świata – twierdzi Bartosz Żurawiecki, krytyk miesięcznika „Film”. - Ale przyznanie mu Złotych Lwów wydaje mi się niebezpieczne i niepokojące. Głównie z powodu komunikatu, który niesie ta decyzja: okazuje się, że nie warto ryzykować. Wystarczy sklecić coś poprawnego, żeby zostać nagrodzonym.

Opinia Michała Walkiewicza, przedstawiciela najmłodszego pokolenia krytyków filmowych skupionych wokół strony gazetafilmowa.pl, była emocjonalna i radykalna: „Zderzyłem się z werdyktem jak z betonową ścianą. Upadły wyobrażenia nie tyle o samej instytucji festiwalu, ile o ludziach, którzy dali nagrodę »Małej Moskwie«”.

Agnieszka Holland, komentując gdyński werdykt w „Gazecie Wyborczej”, nazwała film Krzystka „produkcją w stylu Hallmark Television”, a krytyk Tadeusz Sobolewski - „prowincjonalnym wyciskaczem łez”.

„Małej Moskwy” bronił redaktor naczelny miesięcznika „Film” Jacek Rakowiecki: „Dla mnie fakt, że Krzystek zrobił film w swoim (melodramatycznym) gatunku znakomity, jest szansą na to, że polska widownia przekona się, iż warto wrócić do polskich filmów, nawet gdy nie są komediami romantycznymi”.

Skoro więc film wbudza tak skrajne opinie, dlaczego właśnie on dostał Złote Lwy – nagrodę dla najlepszego filmu mijającego roku? Wygląda na to, że z trzech powodów. Po pierwsze, wpływ na to miały zapewne pokoleniowe powiązania w polskim środowisku filmowym. Po drugie, „Mała Moskwa” świetnie wpisała się w promowane oficjalnie zapotrzebowania na nowe kino historyczne. No i po trzecie, filmowi Krzystka na pewno nie zaszkodził fakt, że w dużej części wyprodukowano go za pieniądze Telewizji Polskiej.

Pokolenie z przerwą

Reklama

Tegoroczny festiwal gdyński był przełomowy. Właśnie zaczął przynosić efekty nowy sposób finansowania kinematografii (po trzech latach istnienia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej) – powstaje coraz więcej filmów, w tym także młodych reżyserów i debiutantów. Ale szansa na dofinansowanie produkcji sprawiła, że do reżyserowania filmów kinowych wracają twórcy, którzy przez lata milczeli lub zajmowali się czymś innym. W efekcie – w programie festiwalu będącego przeglądem niemal całej twórczości kinowej z mijającego roku zderzyły się wizje twórców z kilku pokoleń. I to pokoleń mówiących zupełnie innym językiem.

Waldemar Krzystek (rocznik 1953) jest właśnie jednym z tych, którzy wrócili do kina po latach. Pierwsze filmy po ukończeniu katowickiej szkoły filmowej zrobił „z hukiem”. „W zawieszeniu” (1986) z Jerzym Radziwiłowiczem i Krystyną Jandą w rolach głównych czy „Zwolnieni z życia” (1992) z Jandą i Janem Fryczem nie tylko wzbudzały zainteresowanie publiczności i krytyków, ale były pokazywane i nagradzane za granicą. Już wtedy reżysera interesowały tematy polityczne i historyczne.

Potem Krzystek na lata trafił do telewizji. – Nie było pieniędzy na robienie filmów. Uznałem, że skoro nie mogę się wypowiedzieć w pełni, nie będę tego robił wcale – tłumaczy swoją decyzję. - W telewizji przynajmiej robiłem to, co lubię. I nie zgadzam się z opinią, że jestem reżyserem zapomnianym. Moje spektakle Teatru TV, a zrealizowałem ich 14, miały większą oglądalność niż filmy kinowe. Choćby spektakl „Dobry adres” obejrzało 2,3 mln widzów. A „Norymberga” była długo dyskutowana nie tylko w mediach.

Krzystek kręcił również seriale telewizyjne, m.in. „Falę zbrodni”, „Egzamin z życia” czy „Życie jak poker”, ale tego aspektu swojej telewizyjnej twórczości nie chce roztrząsać.

Reżyser „Małej Moskwy” nie jest wśród 50-latków wyjątkiem. Podobną drogę wybrał Maciej Dejczer, także absolwent katowickiej szkoły. Po obsypanym nagrodami nie tylko w Polsce filmie „300 mil do nieba” (1989) i późniejszym o dekadę „Bandycie”, utknął w telewizji, gdzie kręci seriale. I na razie, w przeciwieństwie do Krzystka, nie decyduje się na powrót do kina.

Na tegorocznym festiwalu w konkursie pokazano „0_1_0” - ostatni film niedawno zmarłego Piotra Łazarkiewicza. Reżyser należał do tego samego pokolenia, co Dejczer i Krzystek. Na ich tle wydaje się wprawdzie twórcą zupełnie osobnym, ale i on w ostatnich latach najwięcej pracował dla Teatru TV.

Ich rówieśnikiem jest także przewodniczący gdyńskiego jury Robert Gliński. Jego świetny debiut „Niedzielne igraszki” z 1984 r. wiele obiecywał. Ale po ciekawych „Wszystko, co najważniejsze” (1992) i „Cześć, Tereska” (2000) Gliński również zamilkł jako reżyser.

- Przez to, że robienie filmów przez ostatnie lata było takie trudne, wiele straciliśmy – przyznaje Krzystek. – Także wizerunkowo, jako kinematografia. Jeszcze w latach 80. czekano na polskie filmy, teraz wszyscy wiedzą, że u nas nie dzieje się nic ciekawego. Długo będziemy odrabiać te straty.

Każde pokolenie będzie je odrabiać na swój sposób i własnym językiem. – Kino nie ma wieku i nie ma też nic wspólnego z przynależnością pokoleniową jego twórców – upiera się Gliński. To jednak tylko jeden z punktów widzenia. Wspólnota doświadczeń, podobny dystans, który daje wiek, na pewno bardziej zbliża Glińskiego do Krzystka niż do reżyserki „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej czy Łukasza Barczyka, który w tym roku ostentacyjnie nie pokazał w Gdyni swojego filmu „Nieruchomy poruszyciel”.

Historia, głupcze

Werdykt gdyńskiego jury niewątpliwie ma związek ze szczególnym traktowaniem, jakim cieszą się w Polsce tematy historyczne. I to nie tylko na skutek ożywionej polityki historycznej prowadzonej w Polsce od paru lat, ale tradycyjnego u nas pojmowania filmów historycznych jako misji i leku na narodowe kompleksy. Dlatego temat historyczny zawsze jest uznawany za ważniejszy niż inne, a przez to film, który go porusza, znacząco zwiększa swoje szanse na prestiżową nagrodę. Potwierdza to Gliński, uzasadniając decyzję przyznania „Małej Moskwie” Złotych Lwów: - To istotne kino historyczne o naszej niedawnej przeszłości, o której chyba już trochę zapominamy.

Scenariusz „Małej Moskwy” – historia romansu między Rosjanką i Polakiem w Legnicy, mieście, w którym po wojnie stacjonowały radzieckie wojska, powstał pięć lat temu i został złożony w telewizji, gdzie trafił do szuflady. – Przez pięć lat nikt nie wierzył, że ten film kogokolwiek zainteresuje. Przeszkodą były także koszty – było jasne, że ten film będzie drogi. W końcu powstał dzięki TVP i zainteresowaniu widowni tematyką historyczną. To sukces mojej „Norymbergi” otworzył mu drogę do produkcji - mówi Krzystek. Telewizja ostatecznie dała 60 proc. prawie 10-milionowego budżetu. 1,5 mln na produkcję twórcy dostali z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Reżyserowi zależało na jak najdokładniejszym oddaniu prawdy historycznej, którą zna z własnego doświadczenia. - Pochodzę z Legnicy. Pamiętam to miasto z czasów, gdy stacjonowały tam radzieckie wojska, gdy mieszkało tam ok. 60 tys. radzieckich żołnierzy z rodzinami – opowiada Krzystek. – My, legniczanie, traktowaliśmy ich jak okupantów. Dzisiaj myślę, że oni też nie czuli się u nas dobrze. Funkcjonowali albo w koszarach wojskowych, albo na wyizolowanych osiedlach odgrodzonych od miasta.

Aby tę prawdę uzyskać, reżyser zatrudnił rosyjskich aktorów, którzy mówią w filmie w swoim języku. Na pytanie, czy ten zabieg był konieczny, przekonuje, że nie wyobrażał sobie innego rozwiązania: - Zrobiliśmy jeden film, w którym wszyscy – Polacy, Niemcy i Rosjanie - mówili po polsku, czyli „Stawkę większą niż życie”. I to było dość śmieszne. Kiedy główna bohaterka, Wiera, najpierw śpiewa piosenkę Ewy Demarczyk po rosyjsku, a potem z takim namaszczeniem po polsku, to robi wrażenie. Zależało mi, aby pokazać, że Rosjanie w tamtych czasach fascynowali się polską kulturą, elity uczyły się naszego języka, żeby czytać tłumaczoną u nas literaturę światową czy „Przekrój”.

Właśnie to rozbrajanie silniejszych Rosjan polską kulturą stało się powodem do zarzucania filmowi leczenia naszych narodowych kompleksów. Krzystek zaprzecza, że takie były jego intencje: - Nie rozumiem tego zarzutu. To jest film antyradziecki, a nie antyrosyjski. Dowodem niech będzie fakt, że ekipa rosyjskiej telewizji zrealizowała 5-minutowy materiał na temat „Małej Moskwy”, który poszedł w najważniejszych tamtejszych wiadomościach. Nawet oni docenili to, że film mimo, że krytycznie pokazuje tamte czasy, w ludzki sposób portretuje samych Rosjan. Jak sami twierdzą, to jest film, za który są nam wdzięczni – twierdzi reżyser.

Czy jednak młode pokolenie widzów, które buduje swoją tożsamość raczej w kontekście kultury Zachodu niż stosunku do Rosjan, będzie zainteresowane romansem osadzonym w latach 60.? Do tego zrealizowanym tak konwencjonalnie, że niemal anachronicznym. Krzystek powołując się reakcję widzów na pokazach dla gimnazjalistów i licealistów, przekonuje, że to nie m znaczenia: - Byłem zaskoczony, ale dla nich to, że bohaterami są Rosjanie, nia miało żadnego znaczenia. Poruszał ich po prostu los głównej bohaterki.

Warto czy nie warto dyskutować?

Gorąca dyskusja wokół słuszności przyznania filmowi Waldemara Krzystka Złotych Lwów zirytowała zarówno przewodniczącego jury, jak i samego twórcę filmu. – Co mam odpowiedzieć na zarzuty korporacji recenzentów prasy codziennej? Mam ich ganić? To śmieszne. W końcu jestem stroną w tym sporze – mówi Krzystek.

- Ta dyskusja to absurd kompletny – przekonuje Gliński. – Na każdym festiwalu nagrodę dostaje jakiś film. To, że inne nie zostały nagrodzone, albo dostały wyróżnienia, nie oznacza, że nie warto ich zobaczyć albo że są bez wartości.

I nawiązując do sugestii części krytyków, którzy za faworyta festiwalu uznawali nagrodzony na festiwalu w Locarno film Małgorzaty Szumowskiej „33 sceny z życia”, dodaje: - Dlaczego nikt nie ma pretensji do Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Tam także pokazywany był film Szumowskiej i nie dostał żadnej nagrody.

Ale wydaje się, że ta dyskusja nie była bezsensowna. Publiczność zaciekawiona jej przedmiotem poszła na film Szumowskiej – od premiery 7 listopada zobaczyło go ponad 100 tys. widzów.