ANNA THEISS: Klimat przemysłowych przedmieść, ulicznych parad, nudzących się nastolatków, sztywnych społecznych podziałów i brytyjskiej biurokracji... Kiedy ogląda pan wystawę "Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo", przypomina się panu młodość spędzona w Anglii?
CHRIS NIEDENTHAL*: Oglądam kraj, w którym się urodziłem i mieszkałem przez ponad 20 lat. I widzę rzeczywistość, której kompletnie nie znam. Jako młody chłopak, kiedy tylko miałem trochę czasu, przyjeżdżałem do Polski. Nigdy nie widziałem w Wielkiej Brytanii takich industrialnych i postindustrialnych pejzaży, jak na tych zdjęciach. Jeśli jeździłem na północ Anglii, to tylko niedaleko, w dodatku na obozy harcerskie i to polonijne. Nie miałam okazji przyjrzeć się prawdziwej, górniczej Anglii. O, popatrzmy tu. Duży budynek mieszkalny w trakcie burzenia, dumna ekipa robotników pozuje na gruzach. Można się domyśleć, że wymarła cała przyfabryczna dzielnica, którą trzeba było rozebrać, nikt przy tym nie myślał, co się traci. Piękne zdjęcie, bardzo mocne w wyrazie.
Zgadza się pan, że Anglia to europejska ostoja realizmu? Brytyjczycy słyną z kina społecznie zaangażowanego, bliskiego kontaktu z rzeczywistością...
Nie wydaje mi się, żeby zainteresowanie tematyką społeczną było jakąś szczególną brytyjską specyfiką. To samo robili fotoreporterzy włoscy, francuscy. Zainteresowanie trudnymi tematami, w tym społecznymi przemianami, jest ogólną właściwością fotografów. Brud i bieda dobrze wychodzą na zdjęciach, to niemal samograj.
Jak pan zainteresował się reportażem?
Po studiach pracowałem w małej agencji fotograficznej i raczej robiłem tzw. ciekawostki. Reporterem stałem się dopiero w Polsce, przyjechałem tu w 1973 r. Gdy patrzę na te zdjęcia, jest mi trochę szkoda, że wyjechałem z Anglii akurat wtedy, a nie parę lat później. Umknął mi pasjonujący moment brytyjskiego przełomu. Pamiętam jeszcze działalność związków zawodowych, paraliżujących i destablizujących kraj. Miałem dwadzieścia parę lat, kiedy resztki brytyjskiego imperium zaczynały zmieniać się w chory, rozregulowany organizm. To się czuło i o tym się czytało. Media donosiły o żądaniach górników, drukarzy, bankrutowały wielkie prasowe imperia. Rządy Margaret Thatcher, jej reformy i społeczny opór, miały dopiero nadejść. Mnie to ominęło, Thatcher nigdy nie była moim premierem. Może dlatego jestem jej fanem. Oczywiście nie żałuję, że trafiłem do Polski, bo tu z kolei miałem możliwość dokumentowania narodzin wyjątkowego związku zawodowego.
Fotografowie John Davies, Ian Dobbie, Peter Marlow to niemal pana rówieśnicy. Poznał ich pan osobiście?
Petera Marlowa spotkałem dopiero w Polsce, w latach 80. Homer Sykes był w tej samej szkole co ja, tylko rok wyżej. Prawdę mówiąc, zapamiętałem go przede wszystkim ze względu na zabawne nazwisko. Obaj ukończyliśmy London College of Printing, wtedy jedną z lepszych szkół fotograficznych w Londynie.
Spójrzmy na tę fotografię. Mamy 1984 r., w departamencie zdrowia i opieki społecznej ustawiła się długa i raczej nieruchoma kolejka.
Wtedy już od dawna mieszkałem w Polsce. O tym, co dzieje się na Wyspach, dowiadywałem się z BBC, czasem wpadła mi w ręce jakaś angielska gazeta. Podejrzewam, że nawet gdybym mieszkał wtedy w Anglii, raczej nie miałbym bezpośredniego kontaktu z takimi problemami. To kwestia środowiska, wychowywałem się w cichej i bezpiecznej dzielnicy na polskim Ealingu. Ale na tym zdjęciu rozpoznaję znajome elementy. Widać tu architekturę wnętrz biur i urzędów w Anglii, bardzo typową, charakterystyczną, dziś trochę śmieszną.
Jon Savage w "The Guardian" napisał, że dziś lata 70. i 80. stały się przedmiotem pop-mainstreamowej nostalgii, dlatego zdjęcia z tamtej epoki tak dobrze się ogląda.
To prawda, ja patrzę na nie jak na wyestetyzowane kadry. Te zdjęcia mają niezwykły język i formę. Spójrzmy tutaj. To takie normalne, płaskie zdjęcie grupowe. Taka kompozycja zawsze działa. Natomiast na tej fotografii widać specyficzny kolor z lat 70., otrzymany w wyniku jeszcze niedoskonałego procesu obróbki. Można powiedzieć, że to zdjęcia gorszej jakości, ale taki efekt dodaje atmosfery. Zabawny jest też temat - panna młoda, kilka młodych kobiet i babcia, niesamowita. Świetnie wygląda w tym sztucznym futrze. U nas w Polsce jeszcze takich babć nie ma, starsze kobiety są tu albo piękne i dostojne, albo smutne i przygarbione. A ona wymachuje torebką i szczerzy się do fotografa.
Ciekawe. Myślałam, że będzie pan wolał mówić o politycznych, reportażowych zdjęciach.
Doceniam pomysł na zdjęcie. Szukanie absurdalnych rzeczy we wspólnotach, które nie widzą własnej śmieszności, to jedno z moich ulubionych zajęć. Chociaż rzeczywiście, na tej wystawie jest parę bardziej klasycznych, reportażowych fotografii, które mnie poruszają. Mówią o oporze, czyli dokładnie o tym, o czym były moje fotografie z lat 80. Weźmy to zdjęcie. Północna Irlandia, na chodniku leży żołnierz, celuje z karabinu, pilnuje porządku. Stara się być poważny, wykonywać swoją pracę. Ale ktoś przydeptuje mu karabin. To taka symboliczna forma oporu. W Polsce w stanie wojennym wykonanie takiego gestu było nie do pomyślenia. W dodatku to, co się działo w Irlandii, było dużo bardziej brutalne i tragiczne niż polskie wydarzenia tamtego czasu. A jednak widzimy, jak facet spokojnie sobie stoi, nogę położył na lufie, stara się utrzymać równowagę. Również pierwsze, otwierające zdjęcie wystawy jest doskonałe. Chciałbym myśleć, że mógłbym takie robić. Bardzo mi się podoba.
"Kołatkowi tancerze"?
Mężczyźni w ramach karnawałowej konwencji przebierają się za Jamajczyków. Mają spódniczki i dziwne czapki na głowach. To oczywiście trochę prześmiewcze i nieco rasistowskie. Grupa przebiega przez ulicę, a tuż obok, pod maską samochodu leży facet, który zupełnie nie wie, co się dzieje. Do tego typowe paskudne domki. Nie mam pojęcia, gdzie fotograf znalazł taką miejscowość. To bardzo surrealistyczny i abstrakcyjny kadr, bardzo w moim guście, podpatrzona, wybitnie uchwycona fotografia. A tutaj drugie zdjęcie – kobiety biegną z beczkami palącej się smoły na głowach. Sam kiedyś robiłem o tym reportaż. Tylko ja wtedy to fotografowałem jako ciekawostkę, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że dziś można to nazwać społeczną fotografią.
*Chris Niedenthal, fotograf, w Polsce mieszka od lat 70., współpracował m.in. z tygodnikami "Newsweek" i "Time".
Wystawę "Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo" można oglądać w warszawskim CSW