Tytuł nowego albumu – „24 Hours” – ma związek z pańskim intensywnym życiem towarzyskim, o którym od dekad krążą legendy, czy może z nieustannym podróżowaniem – w dalszym ciągu gra pan ponad 200 koncertów rocznie?

Tom Jones: Tak – nie zamierzam zwalniać, bo uwielbiam grać na żywo, choć oczywiście nie imprezuję jak kiedyś. „24 Hours” odnoszą się bardziej do pewnej ciągłości, powtarzalności. Chciałem zaakcentować fakt, że mimo tylu lat na scenie ciągle robię swoje i moje kolejne płyty są nieuniknione jak poranek, który nastaje po nocy (śmiech).

Reklama

Czy refrenem piosenki „I Am Still Alive” próbuje pan coś udowodnić? Może czuję się pan staro?

Staro? W żadnym wypadku! Ta piosenka opowiada o bardzo zabawnej i jednocześnie makabrycznej pomyłce. Otóż, wyobraź sobie, że pewnego razu w jednej z codziennych gazet wydawanych w Los Angeles pojawiła się moja klepsydra. Ktoś w redakcji znalazł w sieci informację o mojej śmierci i bez potwierdzenia powielił ją. To było dość dziwne uczucie. Mnie rozbawiło do łez, ale moi bliscy przeżyli chwile grozy. Syn zawdzonił o poranku do mnie do domu i spytał, co się stało, a gosposia na to: „Nic. Tom chrapie tak, że dom drży w posadach, więc się nie przejmuj – umarli nie chrapią”.

Na „24 Hours” znalazło się więcej ballad niż zwykle – sporo tu klasycznego soulu, a nawet bluesa. Ten powrót do korzeni to ukłon w stronę amerykańskiej publiczności? Nowy album jest pierwszym od 15 lat wydanym za oceanem...

Podejrzewam, że ten album rzeczywiście może się spodobać w USA. W końcu śpiewam tam cover Bruce’a Springsteena „The Hitter”. Natomiast w powrocie do soulu i bluesa nie ma żadnej szczególnej kalkulacji. Po prostu sądzę, że mój głos dopiero teraz dojrzał do śpiewania tego typu muzyki. Od zawsze uwielbiałem tworczość Ottisa Reddinga i Arethy Franklin, ale dopiero dziś wiem, że w końcu brzmię jak prawdziwy soulman. Czuję się pewniej nie tylko psychicznie, ale również wokalnie. Głos obniżył mi się znacznie, a jednocześnie ciągle potrafię wyciągać wysokie dźwięki, choć z żalem muszę wyznać, że najwyższe C jest już poza moim zasięgiem.

W ustach człowieka, który sprzedał na całym świecie ponad 100 milionów płyt, nie brzmi to przekonująco. Na pewno myśleliście o amerykańskiej publice. Dziś nie wydaje się płyt bez dogłębnych analiz marketingowych.

Reklama

Uwierz mi – nie można przewidzieć, czy płyta spodoba się danej publice, czy nie. I nieważne, ile do tej pory sprzedałeś krążków. Wiem coś o tym, bo nie zawsze byłem tak popularny jak dziś. Przecież przez lata byłem zapomnianym artystą, z którego się podśmiewano.

A propos podśmiewania się. Nie ma co ukrywać, że przez wiele lat był pan synoniem kiczu. Odbierano pana jako lowelasa z Las Vegas – faceta z wyeksponowaną klatką piersiową, w którego kobiety dla zabawy rzucają różnymi dziwnymi rzeczami.

Cóż, w latach 70. nie było w tym nic śmiesznego. Możesz mi wierzyć na słowo – kobiety rzucały na scenę biustonosze, majtki i kluczyki do swoich hotelowych pokoi i raczej nie chodziło im o kabaretowy występ po godzinach (śmiech). Ale to prawda, że po pewnym czasie na moich koncertach wielu ludzi robiło sobie żarty, a nawet utarł się taki stereotyp, że na koncercie Toma Jones, trzeba coś rzucić na scenę. Wtedy mnie to bardzo irytowało, dziś się z tego śmieję.

A jaki najdziwniejszy przedmiot rzucono w pańską stronę?

Najdziwniejsze były męskie stringi – chyba ich nie podniosłem (śmiech).

Jest pan wyjątkowo ciekawym przypadkiem. Większość artystów z pańskiego pokolenia darzona jest sentymentem raczej przez starszych ludzi. O Tomie Jonesie pokolenie MTV mówi „cool”, a topowi producenci chcą z nim nagrywać płyty. Czemu zawdzięcza pan powrót na szczyt?

Myślę, że to kwestia tego, że nie próbuję nikogo udawać. Zawsze chciałem bawić ludzi, wprawiać ich w dobry nastrój. Nie bardzo obchodziły mnie panujące mody i to jak widać się opłaciło. Poza tym, jak wspominałem wcześniej, moim menedżerem od dobrych kilku lat jest mój syn i to on mi uświadomił kilka przykrych prawd. Powiedział bez ogródek: Daj sobie spokój z tymi śmiesznymi obcisłymi spodniami (śmiech). To był też jego pomysł, żeby zaprosić do współpracy młodych producentów, którzy czują puls współczesnej muzyki rozrywkowej.

A może w udanym powrocie pomogła też panu ciągle trwająca moda na retro szyk? Lubi pan Amy Winehouse?

O z pewnością! Popularność takich artystek jak Amy Winehouse czy Duffy spowodowała, że stacje radiowe otworzyły się na brzmienia sprzed lat, które są mi bliskie. W końcu znowu zaczęła liczyć się stara dobra melodia, a nie tylko dudniące basy. To jest dla mnie o tyle ciekawa sytuacja, że młodzi ludzie, nastolatki, słyszą tę muzykę po raz pierwszy. Niewielu z nich sięga po stare soulowe albumy. Dostałem więc drugą szansę – znowu czuję się trochę jak na początku kariery – jest świeża publika i tylko ode mnie zależy, czy uda mi się ją podbić. Nie wspominając o tym, że wytwórnie płytowe też przestały wybrzydzać. Gdybym pięć lat temu przyszedł do którejś z nich z płytą „24 Hours”, myślę, że odprawiłyby mnie z kwitkiem, argumentując, że „takie stare aranże, to mogły się sprawdzać 40 lat temu”.

Nowa płyta jest wyjątkowa, bo większość z piosenek napisał pan sam. Skąd ta decyzja?

Potrzebowałem zmiany. Poza tym chciałem zrobić trochę na przekór wytwórni S-Curve, z którą podpisałem kontrakt dwa lata temu. Początkowo zachęcano mnie, żeby na nową płytę składały się same covery. Pomyślałem wtedy: „jeśli mam wrócić w chwale, to nie mogę śpiewać czyichś piosenek. To musi być esencja mojego stylu. A nikt przecież nie wie o moim stylu, tyle co ja” (śmiech).

Osiągnął pan wszystko w show-biznesie i zastanawiam się, czego może chcieć artysta pańskiego pokroju. Dziś może pan sobie pozwolić na wszystko. Nie miał pan ochoty pójść na całość w asyście jakiegoś dobrego producenta i zupełnie odciąć się od swoich korzeni?

Nie widzę przeszkód. Powiem więcej – kilka lat temu, zanim jeszcze nagrał słynne płyty z Johnym Cashem, podszedł do mnie na jednym z koncertów Rick Rubin i zaproponował, żebyśmy spróbowali coś wspólnie nagrać. Zgodziłem się, ale długo nie mogliśmy zgrać terminów i w końcu daliśmy sobie spokój, ale niczego nie wykluczam i jeśli nadarzy się okazja zrobić coś zwariowanego, to możecie na mnie liczyć. Za to właśnie uwielbiam show-biznes - niczego nie można do końca przewidzieć.

Rozmawiał Marcin Staniszewski

---

Posłuchaj, jak brzmi Tom Jones w duecie z Robbiem Williamsem, nazywanym spadkobiercą muzycznej działalności Jonesa:

p