Takiej sytuacji nie mieliśmy w naszych kinach od czterech sezonów. W walentynki nie trafi na ekrany żadna rodzima superprodukcja - poza jedną. Co się stało? Aktorzy zaprotestowali? Zabrakło kasy? Skończyła się moda na romantyczne komedie? Trzecia opcja brzmi nad wyraz kusząco, ale niestety, nic z tych rzeczy. Za rewolucję w repertuarze odpowiada wchodzący do kin 30 stycznia "Idealny facet dla mojej dziewczyny", nowy film duetu Andrzej Saramonowicz (scenarzysta) i Tomasz Konecki (reżyser). "Dystrybutorzy nie chcieli umieszczać innych rodzimych produkcji o podobnym profilu w pobliżu naszej premiery. Bali się, że stracą widzów" - tłumaczy DZIENNIKOWI Saramonowicz. Butna interpretacja sytuacji? Niezupełnie. "Gdy w 2007 r. wprowadzaliśmy <Testosteron>, zrobiliśmy dokładnie to samo. W pobliżu naszej premiery wchodziły też do kin <Dlaczego nie!>, <Świadek koronny> i <Ryś>. Nasza pozycja była jeszcze zupełnie inna, znaliśmy swoje miejsce w szeregu: za wszystkimi powyższymi" - dodaje.

Reklama

W dwa lata zaszły spore zmiany. "Testosteron" obejrzało 1,4 mln Polaków, "Lejdis" - 2,5 mln (film zyskał status najpopularniejszej komedii po 1989 r.). I dziś to Saramonowicz i Konecki otwierają wyścig.

Zlikwidować producenta

Ich pierwszy film powstał metodą partyzancką. Realizując dla telewizji publicznej pogram "Pół serio", kręcili na boku, pod przykrywką, krótkie sceny fabularne, które później zmontowali w długi metraż. Nie dość, że "Pół serio" (2000) ściągnęło do kin tłumy, z festiwalu w Gdyni wyjechało z potrójną Specjalną Nagrodą Jury (także dla autora zdjęć Tomasza Madejskiego). Po tym wyskokowym starcie duet dopadła jednak szara rzeczywistość. Kolejną historię, "Ciało" (2003), trzeba było już zrobić po bożemu. Nie cichaczem, a oficjalnie, z producentem, który zawsze chce dodać swoje trzy grosze i zawsze żałuje pieniędzy. "Pamiętam, że chciałem mieć w jednej ze scen <Ciała> ujęcie, w którym Robert Więckiewicz i Cezary Kosiński wiszą na murze twierdzy w Modlinie, bo chcą dostać się do celi zakonnic. To by po prostu bardzo śmiesznie wyglądało. Ale producentowi żal było półtora tysiąca złotych. Wtedy postanowiłem, że nigdy więcej nie pozwolę, żeby na mój film wpływało czyjeś widzimisię" - opowiada Saramonowicz.

Reklama

Trzy lata później założyli z Koneckim własną firmę producencką Van Worden, która stoi za ich każdym kolejnym przedsięwzięciem filmowym. "Testosteron", "Lejdis" i "Idealnego faceta dla mojej dziewczyny" zrealizowali samodzielnie, bez wsparcia żadnej stacji telewizyjnej ani Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Pytanie, jak długo da się tak funkcjonować. I czy aby złota recepta na kinowy hit niebawem nie zacznie się wyczerpywać?

"Lejdis" i "Testosteron" to przecież produkcje bardzo podobne. Tragikomedie z dobrymi niekiedy dialogami, błyskotliwymi bon motami ("jak faceci są z Marsa, to niech tam wracają") i pomysłami na groteskowe postaci w stylu braci Dywaników i ich absurdalnego podrywu na wózek inwalidzki. Z drugiej strony to też filmy zbyt mocno epatujące wulgaryzmem, pełne stereotypów, nie tylko damsko-męskich, ale i środowiskowych. Zabawne, że najbardziej obrywa się dziennikarzom, którymi obaj panowie przecież byli.

I nawet jeśli poziomem humoru, realizacji i aktorstwa przewyższają komedie z firmy Tadeusza Lampki ("Tylko mnie kochaj", "Dlaczego nie!"), podlegają przecież tym samym prawom rynku co wszystkie produkcje, a więc i prawu znudzenia. "Idealny facet dla mojej dziewczyny", choć wywołał protest zwolenników Radia Maryja za sprawą podobno prześmiewczych scen z pielgrzymami, rewolucji w zakresie gatunku nie zapowiada. Z pomocą tej samej niemal co zwykle ekipy (Magdalena Różdżka, Iza Kuna, Tomasz Karolak) Saramonowicz i Konecki opowiedzą kolejną pokręconą historię miłosną (tym razem kompozytora muzyki kameralnej zakochanego w narzeczonej przywódczyni feministek) z polską rzeczywistością w tle. Chcąc więc ubiec widzów (czy raczej ich potencjalne znudzenie), najbardziej kasowy polski duet reżysersko-scenopisarski podjął decyzję o... rozwodzie.

Reklama

Którędy do sławy?

"Lejdis 2", do którego zdjęcia mają ruszyć w sierpniu lub z początkiem jesieni, będzie ostatnim filmem duetu. "To będzie nowa sytuacja. Pracujemy ze sobą kilkanaście lat. Wiele razem przeszliśmy, np. początki przy Woronicza, gdzie powstał nasz debiut <Pół serio>. Z jednej strony łączy nas nostalgia za starymi czasami, z drugiej strony dobrze wiemy, że każdy film, który robimy razem, byłby diametralnie inny, gdybyśmy robili go w pojedynkę. Zawsze się uzupełnialiśmy" - tłumaczy Konecki. "Razem było nam łatwiej wejść na szczyt. Teraz jest moment, w którym dobrze byłoby spróbować popracować samodzielnie" - dodaje Saramonowicz.

Jak to się stało, że faceci bez dyplomu szkoły filmowej (Saramonowicz studiował historię, Konecki o mało nie zrobił doktoratu z fizyki), znajomości w środowisku (długi czas patrzono na ich sukcesy spode łba, tym bardziej że ten pierwszy jako recenzent filmowy przez lata stał po drugiej stronie barykady) wywindowali na czołowe miejsca polskiego box-office’u? "Sukces filmu zależy od bardzo wielu rzeczy, a pierwszą w kolejności wcale nie jest jego wartość artystyczna. Liczy się nastawienie dystrybutora, ilość kopii, czas i sale emisji w kinach, reklamy. Filmowiec musi mieć nie tylko talent, powinien też doskonale znać zasady rządzące rynkiem i umieć wyczuć potrzeby publiczności" - wyjaśnia Saramonowicz.

Gdy rynek chłonął jak gąbka komedie kryminalne ("Superprodukcja", "Killer"), duet Konecki - Saramonowicz zaserwował widzom taką właśnie komedię, tyle że ciut bardziej absurdalną ("Ciało"). Sytuacja powtórzyła się, gdy po 2004 r. przeżywaliśmy boom na miłosne klimaty. Tekst "Testosteronu" - wystawianego najpierw w teatrze - powstał wprawdzie wcześniej niż "Nigdy w życiu", pierwsza z serii rodzimych komedii romantycznych, nie zmienia to jednak faktu, że na ekrany wchodził w szczytowym momencie zainteresowania tego typu historiami. Ludzie nie szli jeszcze wtedy na duet Saramonowicz - Konecki, a na gatunek i popularnych aktorów: Piotra Adamczyka (uwielbianego za wcielenie się w Karola Wojtyłę) czy Borysa Szyca (znanego z telewizji Kruszona).

Po pierwsze komedie

Za kilka dni, kupując bilet na "Idealnego faceta...", widzowie już zdecydowanie będą szli na Saramonowicza i Koneckiego. Zna ich dziś cała Polska. To jedyna u nas marka filmowa, która daje gwarancję pełnej sali kinowej. Ale, co zabawne, nawet taka pozycja okazuje się w polskim przemyśle filmowym niewystarczalna, by osiągnąć pełną niezależność. Choćby w kwestii wyboru gatunku czy podejmowanych tematów.

"To nie jest tak, że my z Koneckim nie potrafilibyśmy robić innych filmów niż komedie, co wiele osób nam zarzuca. Uwielbiam <Fight Club> Davida Finchera i z wielką chęcią zrobiłbym coś takiego. Ale publiczność woli komedie, to one gwarantują, że zainwestowane pieniądze się zwrócą" - tłumaczy Saramonowicz. "I nie ma się czemu dziwić. Publiczność wali do kina, żeby się rozerwać, a nie wprowadzić w nastrój do podcinania żył" - dodaje Konecki. Stąd impas w sprawie scenariusza do filmu o Monte Cassino, który Saramonowicz sprzedał firmie ITI już cztery lata temu.

Na realizację tego typu trzeba zgromadzić 30 mln zł, pięciokrotnie większe pieniądze niż w przypadku "Idealnego faceta..." czy "Lejdis". Trzeba by ponadto podjąć współpracę z wielką stacją telewizyjną, z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej i - co za tym idzie - utracić pełną kontrolę nad projektem. A efekt i tak nie gwarantowałby zwrotu poniesionych kosztów. Czy więc, wchodząc na sam szczyt komediowej popularności, panowie Saramonowicz i Konecki nie odcięli sobie aby drogi odwrotu?