Elliott Carter
A Nonesuch retrospective
Nonesuch
*****
Reklama
______________________________________________________________________________
Reklama

Nie znajdziemy u niego bowiem ani brzmień elektronicznych, ani nietypowych lub konwencjonalnie wykorzystywanych instrumentów, ani tym bardziej neodadaistycznych ekscesów, które przyniosły sławę jego modnemu rówieśnikowi Johnowi Cage’owi. Stuletni mistrz omijał szerokim łukiem wszystkie mody XX-wiecznej awangardy i może właśnie dlatego stał się wyrazicielem jej najtrwalszych oraz najistotniejszych wartości – prawdziwym klasykiem nowoczesności.

W latach 50. postanowił tworzyć muzykę ortodoksyjnie atonalną, bezprecedensowo wielowarstwową oraz ultraskomplikowaną rytmicznie i tym założeniom pozostał wierny po dziś dzień. Nie oznacza to bynajmniej, że stał się producentem kolejnych niczym się od siebie nie różniących partytur. We wczesnym balecie „Minotaur” odzywają się jeszcze echa witalizmu Strawińskiego, zwłaszcza ukochanego przez Amerykanina „Święta wiosny”. Ale już dwa kwartety smyczkowe to „czysty Carter” – spolifonizowany do granic absurdu, chwilami sprawiający wrażenie kilku wykonywanych symultanicznie kompozycji. Podkreślają to zresztą tytuły dzieł z tego okresu, jak choćby „Koncert podwójny na klawesyn, fortepian i dwie orkiestry kameralne”. Nie spodziewajcie się jednak dźwiękowego chaosu – to raczej jedna muzyczna opowieść oglądana z kilku perspektyw jednocześnie. A przy tym kalejdoskopowa zmienna i wyrazowo intensywna niczym barokowe concerto grosso.

Ten ludyczny żywioł ustępować poczyna miejsca ekspresyjnej głębi oraz ekonomice środków w latach 80. – utwory Cartera stają się bardziej przejrzyste i lekkie, nie tracąc nic ze swej gęstości. Cykl pieśni „In Sleep, In Thunder” oczarować może liryczną niemal melodyką oraz neoimpresjonistyczną zmysłowością brzmienia. Słuchając fenomenalnych interpretacji takich znakomitości jak London Sinfonietta czy Chicagowscy Symfonicy pod dyrekcją Jamesa Levine’a, odczuwać można deficyt idiomatycznych cech tej muzyki, swoistych kompozytorskich podpisów pozwalających po kilku taktach „rozpoznać Cartera”. Może dlatego, że bardziej niż osobowość stuletniego mistrza wyraża ona epokę, w której przyszło mu żyć, w całej jej złożoności. Bo XX wiek to Carter.