Battlestations: Pacific

Eidos, dystr. Cenega, X360, 12+, fonia ang., napisy ang.

p

Jak pisać gry wojenne, by nie jątrzyć wciąż nie zasklepionych ran? Czy nie lepiej darować sobie igranie z wciąż żywą w pamięci historią? A jeśli tak, jaką ustalić cezurę czasową, by nie ranić uczuć uczestników przedstawianych tragedii i krewnych poległych?

Reklama

Na te pytania nikt dotąd nie udzielił satysfakcjonującej odpowiedzi. W rzeczy samej, producenci rzadko kiedy je sobie zadają. Zwykle temat pojawia się dopiero wtedy, gdy opinia publiczna zgłasza stanowczy protest. Tak jak w głośnym niedawno przypadku „Six Days in Fallujah”. Gra miała rekonstruować walki amerykańskich i irackich żołnierzy o miasto Al-Falludża w Iraku opanowane przez sunnickich partyzantów. Podczas pierwszej bitwy (5 – 9 kwietnia 2004 r.), przegranej przez siły koalicji, zginęło 38 Amerykanów. Zdobycie miasta kilka miesięcy później kosztowało US Army 71 poległych. Rodziny ofiar i weterani walk na wieść o przygotowywaniu rozrywkowego oprogramowania pasożytującego na tej tragedii, wymusili na wydawcy rezygnację z projektu.

„Battlestations: Pacific” wzbudza pokrewne wątpliwości, choć na mniejszą skalę. Od tamtych wydarzeń minęło ponad pół wieku, popkultura żywiła się nimi nie raz, ale mimo wszystko można poczuć się nieswojo. Nawet jeśli mamy za sobą wiele gier o II wojnie światowej, które nie budziły w nas takich emocji. Różnica polega chyba na tym, że tu nie ma anonimowych poległych. Gdy siedząc w kabinie samolotu, celujemy bombą lub torpedą w lotniskowiec „Ryujo”, mamy świadomość, że 24 sierpnia 1942 r. w bitwie koło Wschodnich Salomonów, którą twórcy gry starali się odtworzyć, Amerykanie rzeczywiście śmiertelnie zranili ten okręt, i że wraz z nim poszło na dno sześćset osób, znanych z nazwiska i twarzy. Jeszcze szczególniej możemy się poczuć, zatapiając w tej bitwie jako japoński pilot „USS Enterprise”, bo „Battlestations: Pacific” pozwala, w ramach kampanii po stronie Imperium, pisać na nowo historię owej wojny. Nie jestem pewien, czy jeszcze nie jest za wcześnie na taki relatywizm – przynajmniej w tak drobiazgowej próbie odtworzenia realiów historycznej kampanii.

Pozostawiając na boku ludzkie wątpliwości, kontynuacja „Battlestations: Midway” (2007) potrafi przekonać, że autorom zależało na sugestywnym odtworzeniu teatru tamtych zmagań – ale, niestety, bez specjalnej troski o dramaturgię. Zgadza się scenografia, zgadzają się aktorzy, ale brak w tym ducha. Rozgrywamy kolejne bitwy jak osobne epizody. Nie ma bohaterów i ich losów, nie ma wzruszeń i refleksji. Została zimna logika taktycznych decyzji, zręczność oka i ręki, sztucznie brzmiące, radosne lub pompatyczne okrzyki w radiu pokładowym.

Reklama

Tak jak w przypadku poprzedniej gry węgierskiego studia Eidosu o wojnie na Pacyfiku, rozgrywamy bitwy morskie na dwóch planach. Dyrygujemy podległymi siłami na poziomie taktycznym, wydając komendy podległym jednostkom, ale też przejmujemy kontrolę nad dowolnym samolotem lub okrętem – choćby i podwodnym – by osobiście przesądzić o wyniku starcia.

Próbowano zachować minimum realizmu. Gdy strzelamy z dział krążownika, korzystamy tylko z tych, które przy danym położeniu okrętu względem wroga byłyby dostępne. Wiele zatem zależy od umiejętnego nawigowania grupą bojową. Co pełna salwa burtowa, zwłaszcza z wszystkich jednostek na raz, jeśli udało się zsynchronizować atak, to nie popykiwanie z dwóch dział dziobowych straceńca, który rzucił się w bój, nie czekając na wsparcie.

Nie najgorzej wypadają walki samolotów, choć nieograniczony zapas amunicji i paliwa całkowicie przeinaczył charakter podniebnych potyczek. No i różnice w charakterystyce lotu poszczególnych modeli powinny być silniej zaakcentowane. Jakim cudem toporny bombowiec nurkujący Douglas SBD Dauntless jest tu niewiele mniej zwrotny od myśliwca Grumman F6F Hellcat, pozostaje słodką tajemnicą projektantów. O takich drobiazgach, jak lekkie ściąganie jednośmigłowych maszyn w bok – oddane choćby w „Microsoft Combat Flight Simulator: Battle for Europe” (2002) – też można tylko pomarzyć. Mimo to walki przeciwko zwinnym mitsubishi zero broniącym drogi do bombowców mknących w stronę naszego macierzystego lotniskowca potrafią przyspieszyć puls.