"Wytropić Eichmanna" (oryg. "Hunting Eichmann")
Neil Bascomb
przeł. Magdalena Komorowska
Wyd. Znak 2009
Ocena 4/6



„Wzrost: 178 cm. Waga: 70 kg. Budowa ciała: szczupły, muskularny. Włosy: rzednące na czubku głowy, ciemny blond. Oczy: niebieskoszare”. Tak charakteryzował Adolfa Eichmanna brytyjski wywiad w listopadzie 1945 roku. „Morderca zza biurka” był człowiekiem niepozornym. Albo lepiej: przeciętnym. Zwykłym. Aż chciałoby się powiedzieć – był jak każdy.





Reklama

Masowego mordercę znacznie chętniej wyobrażalibyśmy sobie pewnie jako wcielonego potwora. Normalność i podobieństwo do każdego innego człowieka są trudne do zaakceptowania. Dlatego być może co dekadę powinna o Eichmannie powstawać nowa książka. Po to, by ciągle od nowa zadawać pytania: czy dziś, z perspektywy kilkudziesięciu lat, wiemy o nim więcej niż wcześniej? Czy potrafimy lepiej niż kiedyś zrozumieć, dlaczego ten zupełnie normalny, zwyczajny, i – powtórzmy – przeciętny mąż i ojciec potrafił dzień w dzień składać podpisy pod kolumnami liczb i nazwisk, oznaczających ludzi wysyłanych do komór gazowych? Jak bardzo Eichmann był podobny wszystkim żyjącym wtedy Niemcom? Jak bardzo podobny jest do wszystkich ludzi w ogóle? I ile jest Eichmanna w każdym z nas?

Zadajmy te pytania książce Neala Bascomba „Wytropić Eichmanna”, która ma dziś swoją premierę w Polsce i która ukazała się zaledwie kilka miesięcy temu w Stanach Zjednoczonych.

Bascomb opowiada o tym, jak przez wiele miesięcy tropiono owego jednego z największych zbrodniarzy nazistowskich. Towarzyszy Eichmannowi od jego wczesnych lat, dokładnie opisuje działalność w SS i drugą wojnę światową, historię ucieczki po 1945 roku, aż do dnia egzekucji 31 maja 1962 roku, gdy tuż przed powieszeniem powiedział do szefa akcji Mossadu: „Mam nadzieję, że wkrótce przyjdzie kolej na pana”. Bascomb opowiada – podkreślmy – brawurowo, choć życiorys Eichmanna wydaje się wyjątkowo trudnym materiałem na historyczny thriller: zanim jeszcze weźmiemy książkę do ręki, wiemy już przecież, jakie będzie zakończenie tej historii. A jednak trudno jest odłożyć książkę Bascomba – to istny majstersztyk suspensu. Rzecz napisana tak, że jej realizacji nie powstydziłby się pewnie sam Alfred Hitchcock.

Reklama



Duże wrażenie robi również drobiazgowa dokumentacja, jaką dysponował autor, i to, że nie przeszkodziła mu ona stworzyć żywej, wciągającej narracji i tchnąć życie w swoich bohaterów. Ci ostatni jednak – niezależnie od tego, czy chodzi o anonimowych agentów Mosadu, Szymona Wiesenthala, Ben Guriona, czy samego Adolfa Eichmanna, opisani są zawsze tak samo. Tak, byśmy nie zatrzymywali się zbytnio na rozmyślaniach o którymkolwiek z nich. Liczy się akcja. Liczy się, jak ostatecznie go wytropią.

Tu właśnie tkwi największy problem książki. „Minister śmierci” – jak go kiedyś nazwano – odpowiedzialny za wysłanie milionów Żydów na śmierć, jest w książce Bascomba tylko ruchomym celem, który należy schwytać. To oczywiście postać negatywna, wiadomo, że należy go ścigać i skazać. Ale przez brak głębszej analizy staje się jeszcze jednym bohaterem popkultury. Kukiełką do straszenia małych dzieci.

Reklama

Da się oczywiście odpowiedzieć – skoro wydarzenia drugiej wojny światowej są już tak szalenie odległe, może ważniejsze jest, żebyśmy znali fakty. Na nich zawsze będziemy w stanie potem oprzeć interpretację. Z całą pewnością jest w tym jakaś część prawdy i – powtórzmy – książka Bascomba wydaje się z tego punktu widzenia bardzo wartościowa. Z drugiej jednak strony, o Eichmannie napisano w ostatnich dekadach tak wiele, że wątpliwe, czy można byłoby jeszcze cokolwiek dodać do tej historii pod względem faktograficznym. Uwagę zwrócić należy zwłaszcza na rzetelną i wyważoną pracę „Eichmann. Jego życie i zbrodnie” Davida Cesaraniego, na którą zresztą Bascomb często się powołuje.

Inną – zapewne jeszcze słynniejszą – książką o „mordercy zza biurka” jest „Eichmann w Jerozolimie” Hannah Arendt – bezprecedensowa próba opisu psychiki zbrodniarza, jego działalności od 1933 roku, oraz jedna z pierwszych historii Zagłady. Arendt nie ogranicza się do faktów, ale proponuje szereg analiz, w tym najbardziej poruszającą hipotezę, dotyczącą osobowości Eichmanna, jaka jest mi znana. Był on jej zdaniem człowiekiem bardzo samotnym, ponieważ nie miał sumienia. Arendt uważała, że sumienie nie jest żadną nadzwyczajną właściwością, ale rodzajem wewnętrznego dialogu. Każdy człowiek myślący prowadzi zawsze rozmowę ze swoim najbliższym przyjacielem: sobą samym – tłumaczyła żydowska filozof. To chroni go przed popełnianiem zbrodni. Bo czy ktokolwiek chciałby przebywać do końca życia w jednym ciele z mordercą? Eichmann nie był obdarzony zdolnością takiego wewnętrznego dialogu. Dlatego był zdolny do zbrodni. I był też wewnętrznie samotny.



W książce Bascomba nie znalazłam konfrontacji ani z tą tezą (pomimo odwołań do Arendt), ani z innymi dotyczącymi osobowości Eichmanna. Można – to niewykluczone – stwierdzić, że każde pokolenie ma prawo przedstawić zło na swój własny sposób, udzielić osobnej odpowiedzi na pytania o charakter i moralność Eichmanna, bez odnoszenia się do wcześniejszych analiz. Bascomb jednak nie tylko nie udziela odpowiedzi, ale w ogóle nie stawia podobnych pytań.

Cóż, może z perspektywy roku 2009 odpowiedzi na wszystkie pytania są już gotowe. Albo – nie mamy już żadnych wątpliwości.