Miejsca
Mój rodzinny Sztokholm to urocze miasto na wodzie, szczególnie przyjemnie jest tutaj latem. A że permanentnie stąd uciekam? Chyba mam w sobie coś z typowego Szweda – lubię być trochę na uboczu. Teraz większość czasu spędzam w Wiedniu, gdzie przygotowuję materiały do mojej kolejnej książki. Na czas prac nad „Ravensbrueck. O Milenie Jesenskiej” przeprowadziłem się do Pragi. Dopiero z dystansu bardziej widać nasze cechy narodowe. Szwedzi nie są otwarci na innych, są raczej introwertyczni, inaczej niż chociażby nasi bliscy sąsiedzi Norwegowie. Wbrew pozorom nie podróżuję jakoś szczególnie dużo. Gdy jednak mi się to zdarza – ze szczególnym namaszczeniem podziwiam architekturę miejsc. W Pradze oszałamiające jest współistnienie prawie wszystkich gatunków architektonicznych – z wypiekami na twarzy tropiłem np. rozległe ogrody na zabytkowych kamienicach. Nie wszyscy pisarze mają ten luksus, aby w ramach prac nad książką móc się przenieść do miejsca ich akcji, często wymawiają się brakiem czasu. Dla mnie to nieodzowne.
Lektury
Gdy byłem mały, ojciec zaczytywał się w tajemniczych książkach o niezwykle inteligentnym prawniku i detektywie Perrym Masonie autorstwa Erle'a Stanleya Gardnera. Rodzice wiele lat spędzili w Stanach i oprócz amerykańskiego sposobu bycia przywieźli też walizki pełne anglojęzycznych książek. Ja sam brałem lekcje tego języka od wczesnego dzieciństwa. A postać Perry'ego bardzo mnie fascynowała, więc od razu podciągnąłem się z angielskiego, bo tak bardzo chciałem zrozumieć każde słowo z jego przygód, że godzinami ślęczałem ze słownikiem. Wszystkie niuanse rozgrywają się tam w dobitnych, pełnych ripost dialogach, niemal uczyłem się ich na pamięć. Wbrew oczekiwaniom nie pasjonowałem się lekturami książek Astrid Lindgren. Szczerze przyznaję, że z jej pisarstwem zetknąłem się dopiero bliżej, gdy czytałem je na głos mojemu synowi. Chciałem, żeby odebrał właściwe literackie szwedzkie wykształcenie, więc sam ambitnie kupiłem mu „Braci Lwie Serce”. Ale, eufemistycznie rzecz ujmując, okazał się ich przygodami średnio zainteresowany.
Muzyka
Bardzo rzadko słucham muzyki. W Sztokholmie nie wypada się np. przyznać, że słucha się popu, wszyscy snobują się na alternatywny rock. Bardzo cenię polskich kompozytorów, głównie Pendereckiego. Muzyka to dla mnie medytacja. Włączam ją tylko, gdy potrzebuję się skoncentrować na tym, co piszę. Dźwięki pomagają mi uwalniać słowa i układać je w odpowiednią całość, porządkują moje emocje. Struktura utworów muzycznych odpowiada według mnie strukturze powieści, dlatego te dwie rzeczy nieodzownie powinny się ze sobą łączyć. Są tacy, którym muzyka pozwala się zrelaksować. Kompletnie nie mam pojęcia, o czym oni mówią – nie wiem, co to relaks. W takim napiętym podejściu do rzeczywistości chyba jestem bardzo szwedzki. Żeby się odprężyć, muszę uciec gdzieś daleko, na plażę. Do Indonezji, Tajlandii, Malezji. Chciałbym tam pojechać z synem.
Język
Mój syn uważa, że jestem potwornie staroświecki. Nie może wręcz uwierzyć, że zdołałem przetrwać w czasach, gdy w telewizji był tylko jeden kanał! Ale z drugiej strony wcale się mu nie dziwię. Rzeczywiście zupełnie nie nadążam za nowinkami, a już w szczególności irytują mnie zmiany zachodzące w języku, wszechobecne skróty i hasłowe wypowiedzi. Często się sprzeczamy na temat np. formułowania esemesów – on się upiera przy skrótach na każde niemal słowo! Ostatnio np. szedł do kina – byłem wtedy w podróży i zapytałem go esmsem właśnie, na jaki film się wybiera, odpisał „MJ”. Potem patrzył na mnie jak na kretyna, gdy przyznałem się, że nie miałem pojęcia, iż chodzi o film z Michaelem Jacksonem.
Film
Ostatnio widziałem „Białą wstążkę” Michaela Hanekego i wciąż nie mogę się otrząsnąć, tak intensywne jest to kino. Do Hanekego mam słabość już od czasów „Pianistki” na podstawie prozy Jelinek. Spotkałem się z opinią kilku moich znajomych, którzy emocjonalnie nie radzą sobie z jego kinem, twierdzą, że Haneke zbyt blisko dotyka ludzkiej natury i przez to jest nieznośny. Dla mnie z tego samego powodu jest wyjątkowo prawdziwy. Dla porównania – obejrzałem też niedawno „Bękarty wojny” i wyszedłem z kina niewzruszony. To film, w którym znani aktorzy robią coś w rodzaju show i są w tym potwornie przewidywalni. To nie dla mnie. Nie chodzę do kina dla Brada Pitta, tylko dla poruszającej historii. Absolutnym mistrzem jest dla mnie Roy Andersson. Jego specyficzne, długie ujęcia kamery, obezwładniają swoją estetyką. Nikt mu nie dorówna.