W latach 30. przychodził na swoje uniwersyteckie wykłady w brunatnej koszuli i pozdrawiał studentów słowami "Heil Hitler". Przemawiał na wiecach NSDAP i aktywnie współpracował z gestapo, denuncjując innych naukowców. Po drugiej wojnie światowej niechętnie odnosił się do przeszłości. Gdy przerywał milczenie, twierdził, że sam był ofiarą Hitlera. Oburzenie wywołuje też do dziś porównanie przez niego masowych mordów dokonywanych w obozach śmierci z... mechanizacją rolnictwa.

Reklama


Kołtun w pumpach

Swoim postępowaniem Heidegger zaskarbił sobie miano nadane przez Thomasa Bernharda: "narodowosocjalistyczny kołtun w pumpach". Ale jest również filozofem od lat czytanym i podziwianym przez wybitnych intelektualistów - od Herberta Marcusego po Jeana Paula Sartre’a; od Jacques’a Derridy po Allana Blooma, który określał Heideggera "największą siłą intelektualną naszego czasu". Nawet ironista Richard Rorty przyznawał Heideggerowi, że był autorytetem, choć nad jego książkami "wisi smród krematoryjnego dymu".



Kim w takim razie był Heidegger i czy należy czytać jego książki? Wbrew upływowi lat temat ten nie odchodzi bynajmniej w przeszłość. Dowodem dyskusja, która od kilku tygodni rozwija się w USA.

Reklama

Wszystko zaczęło się od książki francuskiego filozofa Emmanuela Faye "Wprowadzenie do narodowego socjalizmu w filozofii". Analizując książki i seminaria Heideggera z lat 30. XX wieku, Faye doszedł do wniosku, że myśl Heideggera była w całości prymitywna, antysemicka i totalitarna. W związku z tym zażądał, by usunąć z bibliotek wszystkie jego książki. A przynajmniej - przenieść je z działów poświęconych szeroko pojętym naukom humanistycznym do tych zawierających pozycje dotyczące narodowego socjalizmu.



Filozofia daleko od życia

Reklama

Temat szybko stał się przedmiotem powszechnego zainteresowania, zawędrował ze specjalistycznych czasopism poświęconych nauce do poczytnych periodyków w rodzaju The New Republic czy Slate. Jedni wzywają, by z Heideggera się śmiać, zamiast czynić go tematem uczonych dysertacji. Inni podkreślają, że jego filozofia zachowuje szczególne znaczenie mimo popełnionych przezeń życiowych błędów.



Amerykańska debata jest dobrym pretekstem, by zapytać, jaki wpływ mają biografie filozofów na odbiór ich twórczości. Czy człowiek, który był nazistą, mógł pisać dobrą filozofię? A co z zachwytem totalitaryzmem czerwonym, nieobcym przecież również części filozofów znad Wisły? Czyżbyśmy powinni przestać czytać dzieła Leszka Kołakowskiego, bo przez pewien czas fascynował się marksizmem?

Odpowiedzi jest kilka. Może filozofia nie musi mieć bardzo wiele wspólnego z życiem. Niektórzy ludzie, choć intelektualnie na tyle sprawni, by stworzyć wyrafinowany system filozoficzny, nie mieli wystarczająco dużo siły, by sprostać wymaganiom, które innym - i samym sobie - postawili. A zatem ich książki można czytać tylko dla zawartej w nich treści.



Świadomość słabości

Druga odpowiedź wywodzi się od starożytnych Greków, którzy śmiali się z tych, którzy mienili się filozofami, jednocześnie nie stosując się do własnych nauk. Jeśli nawet ktoś taki jak Heidegger stworzył pasjonujące filozoficzne dzieło, jego biografia sprawiła, że jest ono nic niewarte. Skoro subtelne filozoficzne rozważania nie ustrzegły Heideggera przed życiowym błędem, nie skłoniły go również, by po wojnie przyznał się do tego błędu i wyraził skruchę – nie warto ich czytać.



Być może najbardziej przekonująca jest odpowiedź trzecia. Filozofia ani nie ma aniołów za swój przedmiot, ani też nie jest przez anioły tworzona. Nieodczuwający żadnej skruchy Heidegger to przypadek graniczny. Ale w historii filozofii XX wieku nie brakuje przykładów filozofów, którzy zmienili diametralnie zdanie na temat systemów, w które wcześniej wierzyli. Do takich zalicza się także wspomniany Kołakowski. Dopiero świadomość słabości wielkich myślicieli może być dla czytelników prawdziwie ważną lekcją.