Ponoć brytyjski pisarz długo walczył o przychylność spadkobierców autora „Chatki Puchatka”. Przed kilku laty przygotował dla BBC słuchowisko o Puchatku, w którym zagrała m.in.Judi Dench – i tym ostatecznie ich przekonał. Efektem jest książka, którą właśnie otrzymaliśmy. Można ją nazwać – na hollywoodzką modłę – oficjalnym sequelem „Kubusia Puchatka”. I jak to z sequelami bywa, rzecz jest oczywiście wyraźnie słabsza od oryginału. Tyle że w tym przypadku oryginał, a nawet dwa, były arcydziełami.

Reklama

I Benedictus zdaje sobie z tego sprawę, nawet przez chwilę nie usiłując przebić Milne’a. Tę książkę traktować trzeba jako uczciwe powielenie jego pisarskich sposobów, by stworzyć całość jak najbliższą duchowi kanonicznych dzieł. I kiedy tak się ją przeczyta, lektura przynosi satysfakcję. „Powrotu...” nie da się postawić w jednym szeregu z „Kubusiem...” i „Chatką…”. Można traktować go jednak jako aneks do tych książek – dopełnienie dylogii o Misiu o Bardzo Małym Rozumku.

Co się Davidowi Benedictusowi udało? W dziesięciu niedługich rozdziałach, jak u Milne’a stanowiących odrębne historyjki, oddał rytm prozy twórcy Kubusia i zadbał o to, by pójść wiernie za jego poczuciem humoru. Dzięki temu kawałki są niewymuszenie zabawne, chwilami absurdalne i ironiczne. Moją ulubioną pozostaje ta o wydrze Lotcie, która odwiedza mieszkańców Lasu, bierze kąpiel w wannie Krzysia, każe nakarmić się sardynkami, postanawia zostać na dłużej, a następnie zakłada dla Kubusia i jego przyjaciół Stumilową Akademię umiejętności różnych .Ona z pewnością mogłaby się znaleźć w jednej z książek Milne’a. Poza tym wszystko zostaje po staremu. Królik próbuje dyktować warunki, Miś liczy garnczki z miodem, Sowa jest przemądrzała, Mama Kangurzyca nadopiekuńcza, Kłapouchy pozostaje w nastroju melancholijnym, powtarzając pytania o sens istnienia.

Czyta się to bez cienia znużenia, dzieci też będą zadowolone. Widać zatem, że David Benedictus solennie odrobił swą lekcję. Wspiera go jeszcze talent rysownika Marka Burgessa, który do tego stopnia dostosował swoją kreskę do stylu oryginalnych ilustracji Ernesta Shepharda, że te z „Powrotu...” zdają się jedynie odwzorowaniem obrazków z oryginału. Dlatego czyta się i ogląda wspólne dzieło Benedictusa i Burgessa z przyjemnością i szacunkiem. Nie zapominając oczywiście, że rzeczą na miarę „Kubusia Puchatka” ono nie jest i być nie może. Brakuje iskry, która odróżnia utwory bardzo przyzwoite od arcydzieł.