W gorączce, poetyckiej z natury, znalazł formę, która oddała rytm fabrycznej Łodzi a jego samego uczyniła pisarzem. "Ziemia obiecana" to jazzujące oratorium na wiele głosów, z wieloma pisarskimi improwizacjami, w którym miesza się muzyka trzech kultur: polskiej, niemieckiej i żydowskiej.

Reklama

Kiedy dziś w skurczonej Łodzi patrzymy na centrum handlowe w fabryce Mendelsohna i widzimy turystów przed domami zbudowanymi dla robotników przez Bucholca, wierzyć nam się nie chce, że to miasto rozwijało się kiedyś najszybciej na świecie. Że przyjeżdżało się tutaj jak do Eldorado, z nadzieją szybkiego wzbogacenia się. Tutaj diabeł szeptał: miliony albo śmierć. I niektórym, głównie niemieckim i żydowskim fabrykantom udawało się zdobyć fortuny, o jakich tylko śniono gdzie indziej w Królestwie, nie mówiąc o Galicji. Pałace nadal stoją, fabryki także. Z łatwością można je ożywić, spacerując po mieście z "Ziemią obiecaną".

Dzięki Reymontowi w pałacach podsłucha czytelnik, jak targowano się o posag fabrykanckich córek, jak planowano pożary fabryk i jak za ruble sprzedawano umowy i przyjaźnie. W opustoszałych bawełnianych imperiach złowi muzykę krosien i wchłonie zapach drukowanych tkanin. Za sprawą tej powieści może nawet poczuć rozkosz, z jaką nuworysz wsłuchuje się w melodię przeliczanych banknotów. A mieszkaniec eleganckiego loftu może dowiedzieć się - dzięki Reymontowi - jak w jego nowym domu przeklinali kiedyś robotnicy swój los i co szeptali umierający na gruźlicę. W swoim "przewodniku" pisarz przemienił Łódź w miasto wizyjne, nieśmiertelne jak Dublin Joyce’a czy Nowy Jork Dos Passosa. Po tym mieście wizyjnym i niezwykle realnym można chodzić choćby śladami Karola Borowieckiego, łódzkiego donżuana i sprawdzić, gdzie umawiał się z Lucy.

W "Ziemi obiecanej" gra trzech solistów: Karol Borowiecki, Moryc Welt i Max Baum. I dziesiątki innych muzyków o odrębnych głosach. Reymont, tak jak Prus, potrafił tworzyć różniące się od siebie, wiarygodne postaci. Potrafił również pokazać jak miasto rosnące na forsie zmienia ludzi. Wielu przekształca w lodzermenszów, ludzi zimnych, mądrych, obojętnych, gotowych na wszystko, tylko nielicznym pozwala bronić się przed urzeczowieniem, jak przed epidemią wywołaną przez zysk. Arystokrata czy chłop, Niemiec, czy Żyd, każdy w Łodzi musiał się mierzyć z potęgą pieniądza. Reymont opisuje, jak trudno bronić wartości: herbu, sztuki czy duchowego zachwytu, kiedy wszystko wokół ma cenę w rublach. W Łodzi ceniło się Wiktora Hugo, który "robił w literaturze" i zostawił duży majątek, a nie Blumensteina jedynie z talentem do muzyki, niełatwym oczywiście do spieniężenia. W Łodzi "wielbiono i czczono miliony, nie bacząc, skąd pochodzą; co to kogo obchodziło, zarobił czy ukradł, byle te miliony miał." Jeśli nie przynosiły zysków, nikogo nie interesowały dyplomy konserwatoriów czy uniwersytetów.

Reklama

Róża Mendelsohn mówi ojcu o doktorze Wysockim: "On napisał książkę, za którą mu jakiś uniwersytet w Niemczech dał złoty medal". "Duży medal?" - pyta ojciec, i to jest jedyne właściwe pytanie, które ten skąpiec zadać może. Rodzinę ma podobną sobie. Gdy zdradza, że przed śmiercią chciałby "założyć wielki przytułek dla starych kalek i robotników", syn telegrafuje do Wiednia po specjalistę doktora. Wykształcenie Meli Grünspan to dla Moryca Welta, kandydata na męża, "jej osobisty nieruchomy majątek, z którego nie będzie miał ani jednego procenta", bo w "Ziemi obiecanej" miłość to też towar, a przynajmniej - bez wartości dodanej trudno kochać. A Lucy, kochanka Borowieckiego, kiedy "padała przed nim na kolana, obejmowała go" i "szalała porwana własną siłą - on myślał o bawełnie". Co tam miłość, nawet wyznanie ma cenę. Jak mówi słusznie bankier Grosglik: "Cóż to za firma protestantyzm?! Papież to firma". Sarkastyczny, wieloznaczny humor należy do wielkich atutów powieści. Kiedy Reymont wygrywa sentymentalne nuty - fałszuje. Na szczęście bardzo rzadko.

W powieści śmieszy i zadziwia nie tylko nowy typ człowieka - lodzermensz, ale także polscy szlachcice, udający że majątek ich nie obchodzi, zabiegający o pracę, nienawidzący bogatych, powoli uczący się biznesu czy wreszcie uciekający z miasta opanowanego żądzą pieniądza. Reymont przeczuł, że to monstrum Łódź powoli wchłonie całą Europę, więc uciekać przed chorobą zachłanności można tylko na inny kontynent. Jeden z bohaterów, Myszkowski ucieka do Australii, bo mu "zbrzydła ta stara łajdaczka Europa", która nie pozwalała mu nigdy być sobą. Opisał również Reymont, jak nowoczesne miasto wykorzystuje mózgi i mięśnie mieszkańców, by karuzela biznesowa działała w nieskończoność. Dlatego "Ziemię obiecaną" nadal można czytać jako powieść współczesną opisującą tragikomiczną historię bujnego rozwoju gospodarczego, o jakim prawie wszyscy marzą. W muzycznej formie utworu każdy ma prawo wyśpiewać swą pieśń: fabrykant, lichwiarz, okaleczony robotnik, dandys, kochanka, wynalazca, a nawet lekarz wegetarianin, bo wszyscy szukają w Łodzi ziemi obiecanej. A jeśli tracą na chwilę zapał, powinni zastosować receptę Kurowskiego: "Każ się własnemu lokajowi wypoliczkować, to cię otrzeźwi; jest to środek radykalny, bo apatia jest najstraszniejszym wrogiem życia".

Kiedy "Ziemia obiecana" ukazywała się w odcinkach w "Kurierze Codziennym" (1897-1898), wywoływała wiele kontrowersji. Reymont pisał nawet w liście, że dostał kilka anonimów grożących obiciem, jeśli tylko zjawi się w kraju, "za śmiałość w odsłanianiu łódzkiego życia, za nieprzychylne przedstawienie milionerów". Kto mógłby dążyć do obicia pisarza? Żydowscy fabrykanci i bankierzy, niemieccy "krwiopijcy" czy polscy utracjusze? Pisarz co prawda nierówno rozkłada akcenty krytyczne w powieści, ale żadnej nacji w mieście bielników nie wybiela. Od Niemca usłyszy Polak, że jest wiecznym dzieckiem i wiecznym bankrutem, który żyje tylko frazesem. Od Żyda, że głupim idealistą, który filantropię myli z biznesem. Niemcowi każe Polak dostrzec w lustrze barbarzyńskie, przyziemne oblicze. Żyd u Niemca widzi niczym nieuzasadnioną wyższość. A Żydzi muszą dowiedzieć się, że oszukują i kłamią itd. itd.

Potyczki słowne, zapisane z niezwykłym kunsztem przez Reymonta, nie służą niczemu więcej niż tylko walce o pozycję na rynku. Znaczą zatem bardzo niewiele, bo przede wszystkim liczą się majątek, spryt, bezwzględność, intuicja i diabli wiedzą co jeszcze. Dobry lodzermensz powinien - jak Bucholz - wrzucić do kominka chrześcijańskie uczucia. A gdzie w tej wielkiej powieści miejsce na sztukę? "Na początku była pieśń i na końcu będzie pieśń, a nie podręcznik do przędzenia wełny czesankowej" - dumnie przekonuje jeden z bohaterów. Ale co w środku? W środku, czyli dziś, jednak podręcznik.