Norman Davies to historyk nietypowy. Specjalista od niekonwencjonalnych syntez. Erudyta, który – podobnie jak Umberto Eco – zrozumiał, jak działa rynek kultury popularnej. Niestrudzony popularyzator. Człowiek, który umie zaoferować wiedzę o przeszłości w formie atrakcyjnej, niemal literackiej narracji. Jeśli dodamy do tego zestawu jego niekłamaną sympatię dla Polski, to nic dziwnego, że został u nas obwołany gwiazdą. Każda jego książka jest na naszym rynku wydarzeniem – i to w pewnym sensie fenomen, bo Davies wcale nie pisze o sprawach prostych. I wcale nie używa do tego prostych środków. Sukces Brytyjczyka jest tak naprawdę laurką dla polskiej inteligencji – nie sądzę, by nabywcy jego książek wyłącznie murowali sobie nimi półki. Te błyskotliwe dzieła są przecież czytane i dyskutowane.
Nowa pozycja w dorobku Daviesa – jej światowa premiera w polskim przekładzie miała miejsce przed tygodniem – to może być jednak wyzwanie nawet dla wielbicieli talentu historyka. „Zaginione królestwa” bowiem (ponad 800 stron drobnym drukiem) nie próbują się podobać. Autor "Bożego igrzyska" postanowił detalicznie pochylić się nad kwestią tego, co w powszechnie dostępnej literaturze historycznej jest przeważnie pomijane albo ideologicznie zniekształcone. Wiadomo – historię piszą zwycięzcy. Davies w kilkunastu błyskotliwych esejach pisze natomiast dzieje tych, którzy przegrali. Przegrali nie tylko w sensie politycznym czy materialnym, lecz także kulturowym: pamięć potomnych przetrawiła ich i wypluła
"Historycy i ich wydawcy spędzają zbyt wiele czasu na sprzedawaniu czytelnikom historii wszystkiego, co uważają za potężne, wybitne, robiące wrażenie, i tracą na to zbyt wiele energii" – wspomina autor w przedmowie i dodaje: "Panorama przeszłości jarzy się wprawdzie od przejawów wielkości niczym od klejnotów, ale zapełniają ją głównie potęgi mniejszego kalibru, ludzie mniejszego kalibru, losy mniejszego kalibru i mniejszego kalibru emocje. A co najważniejsze, badaczom historii trzeba przypominać o przemijalności władzy. Albowiem przemijalność jest jedną z podstawowych cech zarówno ludzkiej kondycji, jak i ładu politycznego".
Mamy więc w "Zaginionych królestwach" monograficzne szkice m.in. o "Królestwie na Skale" dawnych Brytów, o Burgundii (która zdecydowanie nie była wyłącznie francuską prowincją, w której robi się niezłe wino), Aragonii, Wielkim Księstwie Litewskim, Czarnogórze, Galicji czy Związku Radzieckim. Nie wszystkie z tych tekstów są równie fascynujące – niektóre rażą zbytnią drobiazgowością, inne dość dowolnym dobrem źródeł. Brakuje mi również w książce Daviesa adnotacji o moim ulubionym europejskim efemerycznym państewku – neutralnym Moresnet (zainteresowanych odsyłam do internetu). Niemniej „Zaginione królestwa” i tak są kapitalną kopalnią wiedzy o alternatywnej historii Europy; historii, którą zabiły choćby konkurujące nacjonalizmy i ustroje totalitarne.
Od czasów oświecenia żyjemy w pojęciowym terrorze postępu, który każe nam wszystko, co było, widzieć gorszym od tego, co będzie. Niewykluczone – na co wskazuje choćby angielski filozof John Gray w znakomitym eseju "Czarna msza. Apokaliptyczna religia i śmierć utopii" – że zyskaliśmy tę osobliwą utopistyczną perspektywę już wcześniej, w chwili gdy nad światem zapanowały wielkie religie monoteistyczne. Zachodnia cywilizacja niechętnie zdobywa się na wspominki, jeśli nie układają się one w prostą linię narracji od mroku ku jasności. Ale historia może być też świadectwem upadku i jednocześnie melancholijnym wspomnieniem dawnej świetności. A z pewnością jest dowodem na istnienie nieubłaganej entropii. Norman Davies świetnie o tym wie – a "Zaginione królestwa" pozwalają zerknąć za zasłonę zbiorowej amnezji.
ZAGINIONE KRÓLESTWA | Norman Davies | przeł. Bartłomiej Pietrzyk, Joanna Rumińska-Pietrzyk, Elżbieta Tabakowska | Znak 2010 | 89,90 PLN