Degustował pan już kefir w Kairze?
Nigdy nie byłem w Kairze. Poinformowano mnie zresztą, że w Kairze nie można dostać kefiru, tylko ayran. Na północy Afryki są nieco inne kultury bakterii i kefir nie wychodzi. Moja książka nie jest przewodnikiem, nie ma w niej żadnych praktycznych informacji. To głównie zabawa językowa, większość "akcji" dzieje się w niej między słowami, a nie między rzeczami.
W czym pan topi więc smutki skoro nie w kefirze i nie w Kairze?
To by było dobre pytanie do mojego psychoanalityka, gdybym go miał. Mogę więc powiedzieć, że smutki topię pisząc wierszyki.
Skoro tematem przewodnim pana najnowszej książki są podróże, to ciekawa jestem, gdzie pana jeszcze nie było, a chciałby tam dotrzeć?
Jestem żarłokiem. Lubię więc jeździć tam, gdzie się dobrze je. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że najlepiej się jada na Dalekim Wschodzie. Niestety ten obszar mam o wiele słabiej spenetrowany, niżbym tego chciał. Odwiedziłem tylko Japonię i Wietnam, a chętnie zwiedziłbym inne kraje tego rejonu i różnych rzeczy tam popróbował. Szczerze mówiąc, długo się broniłem przed wyjazdami w tamte strony. W moim pokoleniu, wychowanym w PRL-u, istniało przekonanie, że jeździć należy na Zachód. Długo więc unikałem Dalekiego Wschodu, a on mnie bardzo miło - i smacznie - zaskoczył.
To co by pan polecił kulinarnie? Jakiś konkretny kierunek?
Bardzo ciekawa pod tym względem jest Holandia. Indonezyjczycy, którzy tam zamieszkali przywieźli ze sobą, co oczywiste, swoją kuchnię. Pootwierali restauracje, smaki nieco dopasowali do europejskiego podniebienia i efekt był znakomity. Poza tym uważam, że są na świecie dwa miasta, które są jedzeniowymi mekkami. Pierwsze to Nowy Jork, gdzie można spróbować dań nieomal z każdej kuchni świata. Drugim miastem jest Tokio. Anthony Bourdain uważał, że to absolutna mekka kulinariów. Jeżeli ktoś lubi zwiedzać świat w ten sposób, to powinien właśnie te dwa miasta odwiedzić. Może jeszcze Wietnam, żeby zjeść na ulicy najlepszą zupę pho na świecie.
Mam jeszcze jedno ulubione miejsce, gdzie można fantastycznie zjeść. To Sycylia. Krzyżują się tam różne tradycje kulinarne i kulturowe - hiszpańska, afrykańska i z południa Włoch. Na tej wyspie jest bardzo żyzna gleba wulkaniczna, owoce i warzywa mają tam więc niebywały smak. Włosi próbowali tam zresztą mocno kombinować i przez pewien czas zakazano hodowania na Sycylii wina, kazano natomiast hodować ryż, pojawiły się więc te okropne ryżowe kulki, arancini. Na szczęście jednak znowu możemy cieszyć się sycylijskim winem, a kuchnia jest tam tak bogata, że każdy znajdzie dla siebie coś pysznego.
Gdy tak pana słucham, myślę sobie, że jak już znudzi się panu pisanie, to mógłby pan zostać inspektorem kulinarnym.
Bardzo lubię film "Gangsterzy i filantropii" Jerzego Hoffmana, w którym Wiesław Michnikowski przychodzi do restauracji i przypadkowo wyjmuje alkoholomierz, zostaje więc wzięty za inspektora - i zostaje podjęty darmowym obiadem. To jest moja wizja zajęcia na starość. Choć zdaję sobie sprawę z ryzyka: Michnikowski w tym filmie skończył w więzieniu (śmiech).
Trudno było dokonać selekcji miast, którym poświęcone są wierszyki w pana książce?
Tak, na początku zakładałem, że to będą same stolice i bardzo tym sobie pracę skomplikowałem. Pomysł był chybiony, bo jest mnóstwo
wspaniale rymujących się miejscowości, które mają tego pecha, że nie są stolicami. Poszerzyłem więc zakres m.in. o amerykańskie miasta, np. Las Vegas, które ma spory potencjał poetycki. Dostaję teraz wiele maili, w których ludzie pytają, dlaczego nie napisałem nic o Lwowie lub Kijowie. Na szczęście jest wierszyk o Wilnie. Bawię się słowami, jeśli więc któraś nazwa nic we mnie nie uruchomiła, brałem kolejną i już.
Jest jedna litera, której żaden wierszyk nie jest poświęcony.
Chodzi o "E". Stało się tak na specjalne zamówienie mojej siostry, która ilustrowała książkę i powiedziała, że chciałaby narysować mgłę. Wymyśliłem, że będzie jedna miejscowość, której nazwę zasnuje mgła.
Co powoduje, że poważny pan naukowiec pisze dla dzieci?
To pisanie jest czynnością niezmiernie poważną! Niekoniecznie może edukacyjną, ale przecież jest to zabawa literacka. Potwierdzono naukowo, że kontakt z purnonsensem jest dla dziecka wspaniałym treningiem intelektualnym. On wyczula na język, pokazuje, że jest czymś ważnym, często ważniejszym niż rzeczywistość. Jeśli nauczymy się zwracać uwagę na język, to jest większa szansa, że nie damy się później np. zmanipulować populistom. Purnonsens to gra, w której stawką jest poważne traktowanie języka. Mam wrażenie, że wszystko, co robię - jako naukowiec, tłumacz i osoba pisząca - łączy się właśnie na poziomie języka. Krążę cały czas na jednej orbicie i zajmuję się materią językową, która jest przecież częścią naszej tradycji kulturowej.
Literatura dziecięca w Polsce odżywa i przeżywa renesans.
Też mi się tak wydaje. Od kilku lat zajmuję się recenzowaniem książek dla dzieci. Na początku myślałem, że nie będę miał z czego wybierać. Wydawało mi się, że tych książek jest mało. Myliłem się. Jest ich dużo, ale trzeba wiedzieć, gdzie szukać, bo w dużych księgarniach często ich nie ma lub nie są eksponowane. Prawdziwe perełki można znaleźć na targach i festiwalach literackich. Pamiętam np. targi książki w Lipsku. W wielkim pawilonie literaturze dziecięcej z radością zobaczyłem polskie książki, które zdecydowanie się wybijały na tle innych, przyciągały uwagę. Sukces Aleksandry i Daniela Mizielińskich oraz innych autorów pokazuje, że dzięki literaturze dziecięcej można podbijać świat.
O pańskich faworytów literatury dziecięcej również chciałam zapytać. Co się panu podoba, na co pan zwrócił ostatnio szczególną uwagę?
Lubię picture booki, a więc takie książki, które łącza obraz i tekst. Robią to często dość przewrotnie i rysunki nie są zwykłymi ilustracjami. Bywa, że tekst jest w nich ilustracją do ilustracji. Ten nurt prężnie się rozwija. Lubię też bardzo tradycyjne opowiadania, jestem np. wielkim fanem Wojciecha Widłaka i jego serii o panu Kuleczce, którą napisał z ogromną intuicją psychologiczną. Zaletą książek Widłaka jest też piękna, malarska szata graficzna autorstwa Elżbiety Wasiuczyńskiej. Za absolutny majstersztyk uważam książkę o pszczołach Piotra Sochy. Wydał teraz podobną o drzewach. Od jakiego czasu namawiam go, aby zilustrował jakąś moją książkę, ale niestety nie ma czasu. Nie dziwi mnie to, ponieważ zdaję sobie sprawę, że praca nad taką książką, jak np. Pszczoły, trwa długo. Mamy więc świetnych autorów, ilustratorów i małe, ale bardzo aktywne wydawnictwa, dzięki którym literatura dziecięca żyje i ma się coraz lepiej.
Jak się pisze dla dzieci?
Nie wiem, jak to się robi. Jedną z moich ulubionych postaci literackich jest hrabina Metaferejne z "Przygód Pędrka Wyrzutka" Stefana Themersona, która mawia "nie wiem, jak to się nazywa, ale wiem, jak to się je". Nie potrafię teoretyzować na ten temat. Mam wrażenie, że zawsze trochę pisałem dla moich dzieci i szukałem języka, który najlepiej do nich trafia. Wiem, że nie wolno "pochylać się nad dzieckiem" ani "zniżać do jego poziomu". Jeśli ktoś tak mówi, przyznaje, że nie rozumie, o co chodzi w literaturze dziecięcej. Zasada jest prosta. Tak konstruujemy swój dyskurs, żeby był zrozumiały dla osoby, która się naszą dziedziną zawodowo nie zajmuje. Ksiądz Józef Tischner mówił kiedyś, że jeśli doktryny filozoficznej nie da się przełożyć na góralski, to nie jest nic warta. Moim zdaniem podobnie jest tematami literackimi: jeśli nie da się ich ująć tak, by były zrozumiałe dla dzieci, to są nic nie warte. Kolejna rzecz, to dobór słownictwa. Zawsze muszą się pojawiać tzw. trudne słowa. Dziecko pyta wtedy: "Tato, a co to znaczy?". Niedobrze, jeśli tata odpowie: "Nie garb się". Jeśli jednak wyjaśni od razu albo sprawdzi w słowniku i opowie o tym dziecku, będzie idealnie.
Jak pan postrzega maniery Polaków?
Dla mnie ważne jest przede wszystkim, by zaszedł proces komunikacji i można się było dogadać. Ale trzeba przyznać, że z tzw. elegancją w języku jest rzeczywiście coraz gorzej. Ale uświadomienie sobie tego jest pierwszym krokiem do poprawy.
Dalej irytuje pana słowo "witam" rozpoczynające maile?
Uważam, że używa się go bez zrozumienia, bo witać może tylko gospodarz np. na progu własnego domu. Irytuje mnie, że zmieniło znaczenie i zaczęło funkcjonować jako zwrot do takiego adresata, nad którego płcią, statusem itp. nie musimy lub nie chcemy się zastanawiać. "Witam" możemy napisać do każdego; pisząc tak, zachowujemy się jak internetowy bot. Bardzo bym nie chciał, żeby nasza komunikacja zamieniła się w komunikację botów.
Co jeszcze pana drażni we współczesnym języku?
Przeszkadza mi nasycenie polszczyzny anglicyzmami. Czasem oczywiście nie ma innego wyjścia , bo trudno znaleźć polski odpowiednik, ale
zwykle jest to przykład językowego lenistwa lub przekonania, że tak będzie "nowocześnie". Rozumiem, że są takie profesjolekty, języki zawodowe, które opierają się na angielskim. Trochę to jednak pretensjonalne. Jestem jednak spokojny, że język sobie poradzi i oczyści się z tego, co sztuczne, a część zasymiluje. Pamiętajmy, że język jest żywy, zmienia się cały czas, unowocześnia. Kiedy jednak na lotnisku pani mnie pyta, jaka jest moja finalna destynacja, mam ochotę odpowiedzieć, że najprawdopodobniej cmentarz Batowicki.
Co by pan dorzucił do listy lektur?
Nic, bo jestem przeciwnikiem budowania jakiegokolwiek kanonu. Francuski filozof Jacques Derrida powiedział kiedyś, że kanonizacja zabija prawdziwe czytanie. Jeśli umieszczamy jakąś książkę w kanonie, to na pewno nikt już jej nie przeczyta, szukając np. sensu, jaki niesie dla niego. Jeśli będzie czytał, to tylko tak, by potwierdzić tej książki kanoniczność. Poza tym Polak jest przekorny. Najwięcej dla czytelnictwa w tym kraju zrobił Roman Giertych, gdy był ministrem edukacji i usunął z listy lektur Gombrowicza.Wszyscy się wtedy rzucili czytać jego dzieła. Przygotowałbym więc przewrotną listę lektur zakazanych, żeby ludzie zabrali się do ich czytania.
To może powinnam zapytać, co by pan w takim razie wyrzucił?
Bardzo mi się podoba to, od czego obecna władza histerycznie odchodzi, czyli autorskie programy nauczania. Nie mają zaufania do nauczycieli,
a wielu z nich potrafi tak dobierać lektury, by dzieci chętnie je czytały i znajdowały w nich coś aktualnego, a potrafiły potem dyskutować o ważnych dla siebie sprawach. Po to przecież, upraszczając sprawę, czytamy literaturę. Mam więc za złe rządzącym, że zawężają granice tego, co się ma czytać w szkołach.
Afera noblowska. Jak by pan ją skomentował? Był pan blisko Wisławy Szymborskiej, której nazwisko również pada w tym kontekście?
Trudno powiedzieć, że jej to dotyczyło, bo to się odbywało poza samymi laureatami. Domyślam się, że po skandalu, który wybuchł w Akademii Szwedzkiej na fali akcji #metoo, pisarz, który by w tym roku dostał nagrodę, byłby w trudnej sytuacji. Rozumiem, że mógłby tej nagrody w ramach protestu nie przyjąć. Uważam, że ostatnie wydarzenia wyjdą Akademii na dobre. Ten rok przerwy będzie swego rodzaju terapią szokową. Dla Szwedów Nagroda Nobla to świętość i nie dziwię się, że aferą przejął się sam król.
Co ten rok przerwy zmieni?
Członkowie Akademii będą mieli czas na własną reorganizację i poprawę wizerunku. W przyszłym roku będą musieli nagrodzić dwie osoby. Każda dostanie osobną nagrodę, ale splendorem i miejscem na pierwszych stronach gazet - a przynajmniej działów kulturalnych - będą się musiały podzielić.
Wisława Szymborska była spokojną osobą, czy wręcz przeciwnie potrafiła czasem tupnąć nogą i krzyknąć?
To była elegancka dama, więc o żadnym krzyczeniu nie było mowy. Świetnie też maskowała gniew, wiele osób uważało więc, że jest spokojna.
Jak by się zapatrywała na pana twórczość?
Nie zarzucałem jej swoimi książkami, ale to i owo przeczytała. Dawała mi praktyczne rady. Sama do pisania miała bardzo rzemieślnicze podejście, więc i na tym polegały jej rady. Kiedyś miałem tzw. dobry rok, ukazało się kilka moich książek, jakichś przekładów. Gdy jej o tym wspomniałem, powiedziała: "Wie pan, to niesamowite, do tej pory tak dużo to pisali tylko grafomani".
Czy też była fanką literatury dziecięcej?
Nie. Purenonsensu tak, ale za literaturą dziecięcej nie przepadała. Chociaż znaleźliśmy w jej archiwum sceniczną adaptację "Byczka Fernando", którą zrobiła dla Teatru Groteska; to był chyba jej jedyny tekst dla dzieci.
Irytuje pana jeszcze gdy słyszy, że Rusinek robi karierę na plecach Szymborskiej?
Coraz rzadziej, a może już się do tego przyzwyczaiłem. Nie piszę tzw. prawdziwej poezji, nie mam więc z tym kłopotu.
A jak według pana radzą sobie tłumacze?
W Polsce ukazuje się bardzo wiele przekładów, nie wszyscy wydawcy przykładają wagę do ich jakości. Ale mamy też tłumaczy znakomitych. Cieszy mnie, że nie są już oni anonimowi, nie pomija się już ich, gdy mówi się o książkach. To zasługa instytucji oraz osób, które walczą, by obok nazwiska autora książki, pojawiło się również nazwisko tłumacza. Tłumacz jest przecież jej współautorem.