Nieudacznik nie pojawia się tu bez przyczyny - Wojciech Stamm (znany jako Lopez Mausere) założył w Berlinie z kolegami słynny Klub Nieudaczników, który stał się wręcz legendarny. Ironicznie odpowiadał na wyobrażenia o Polakach w Niemczech. W tej powieści, na poły autobiograficznej, Stamm przeprowadza wiwisekcję całego pokolenia polskich "freaków", wiecznych chłopców, którzy nie zmieniają się od lat 80.

Reklama

Bohater Włodek Wolek nieustannie próbuje podjąć jakieś poważne wyzwania, zarobić pieniądze, założyć firmę, stworzyć dzieło, utrzymać rodzinę, ale wszystko wychodzi mu pokracznie i pozostaje mu wstyd po niespełnionych wymaganiach, jakie narzuca mu otoczenie. "Kim byłbym, gdybym urodził się w Ameryce?" - zastanawia się. Nic z tego, jest stąd. Polska to znamię.

Nie mamy w literaturze wielu ciekawych obrazów lat 80. i czasów transformacji. A zwłaszcza tak groteskowych i narkotycznych jak u Stamma. Przy czym paradoksalnie mają one bardzo wiele wspólnego z rzeczywistością. Wolek mieszka w gigantycznym bloku tzw. falowcu w Gdańsku. Pewnego dnia ubek, tata koleżanki, zwabia go do piwnicy, gdzie ma kącik majsterkowicza i wypchanego psa w stroju milicjanta. Tam napada na niego w jednoznacznym celu. Kiedy indziej zamieszki uliczne zastają Wolka u fryzjera. Przestraszona fryzjerka robi mu przypadkiem punkową fryzurę (którą później będzie szpanował), a potem kryją się razem w podziemiach. Opis autentycznego strachu miesza się tu poczuciem absurdu. To bardzo częsta mieszanka w tej książce.

Lata 80., o czym rzadko się pamięta, to czas rozkwitu kariery rozmaitych uzdrowicieli, bioenergoterapii, niekonwencjonalnych sposobów leczenia i sekt. Jeden z kumpli Wolka, Synagog, wchodzi w ten świat zbyt głęboko. Nie sposób nie skojarzyć go ze Zbigniewem Sajnogiem z Tot-artu, który w latach 90. wstąpił do sekty Niebo i słuch po nim zaginął. W latach 80. środowisko Wolka poznaje buddyzm, ale ma to charakter raczej mody. Rozpoczyna się też exodus na Zachód w celach zarobkowych. Wolek trafia do Norwegii, próbuje przeżyć, zbierając butelki i mieszkając w squocie. Z tego czasu zapamiętuje się zwłaszcza niesłychaną bitwę z policją, w której orężem mieszkańców squotu jest... stara pizza wyciągnięta za śmietnika.

Po Norwegii Wolek jedzie do małego miasteczka w Niemczech, gdzie stara się o azyl. Nigdzie nie doznał chyba tylu upokorzeń. Kolejka po wizę, obóz dla uchodźców w hangarze. Oczywiście pasmo cierpień nie zaczęło się na emigracji. Całe życie Wolka przypomina ciąg porażek, sam jest nieustannie swoim debilizmem zażenowany. Nie dziwi go właściwie, że fajna dziewczyna zawsze wybiera kogoś innego. Bo jak można na własnym spotkaniu autorskim upić się tak, żeby oddawać mocz na publiczność? Prześladuje go dziecinne poczucie odrzucenia, lęk przed wyśmianiem w szkole. Nie sposób tego nieustannego samooskarżenia bohatera nie traktować też jako rodzaju autoterapii.

Ta powieść bowiem aż prosi się o analizę freudowską, bo jest ni mniej ni więcej wizją lęku przed kastracją. Fobie Wolka od początku tego właśnie dotyczą, a na końcu ta upiorna wizja się ziszcza (w sposób dość humorystyczny). I to jako konsekwencja niepohamowanej masturbacji. Dorosły Wolek jest nadal chłopcem, który boi się złych skutków onanizmu. Tak straszyli go zawsze starsi. Ściga go poczucie winy za wszystkie inne grzechy dzieciństwa: za męczenie zwierząt i wsadzanie pszczół do pudełka. I choć jeden rozdziałów nosi tytuł "Happy end" historia Wolka nie może skończyć się dobrze. Przed lękami nie ma ucieczki, tak samo jak przed dzieciństwem, przed upiorną Polską - Czarną Matką.

Paradoksalnie w tej książce Stamm powtarza gest, który stał za sukcesem Klubu Nieudaczników. - Patrzcie, nie pasujemy do współczesnego świata, nie zarabiamy kasy, jesteśmy przegrani - mówili o sobie członkowie klubu. Tak samo Wolek, kiedy opowiada o całej beznadziei i absurdzie swojego życia, naznaczonego tym, skąd pochodzi. I jest, jak na nieudacznika, przekonujący. Teraz tylko Niemcy powinni to przeczytać.

Wojciech Stamm, "Czarna matka", W.A.B, Warszawa 2008