Gdy po raz pierwszy ukazała się książka „Zły Tyrmand”, w 1992 roku, można było odnieść wrażenie, że rozbija ona określony mit. We wspomnieniach ludzi, którzy znali Tyrmanda, okazywał się on często małostkowy, śmiesznie próżny, męcząco drobiazgowy, egoistyczny…
Mariusz Urbanek: Może ważniejsze nawet okazało się dotarcie do ludzi, którzy znali Tyrmanda podczas sowieckiej okupacji, w Wilnie, gdy współpracował jako dziennikarz z „Prawdą Konsomolską”. Jak pierwszy opowiedział o tym Franciszek Walicki, też pracownik „Prawdy”, w wywiadzie dla miesięcznika „Odra”. Mnie dodatkowo udało się namówić na wspomnienia kolejnego człowieka, który pracował w „Prawdzie” w tym samym czasie co Tyrmand, opowiadał, jak wyglądały realia i okoliczności pracy redakcyjnej. Różne to później było interpretowane, ale myślę, że Tyrmand dał się wciągnąć w swego rodzaju flirt z komunistami. Nie sądzę, żeby uwierzył w komunizm, na to był zbyt inteligentny. Ale był pochodzenia żydowskiego, miał zaledwie 20 lat, uciekł spod okupacji niemieckiej, a w początkowym etapie sowieckiej okupacji w Wilnie i Lwowie zachowywano pozory – ukazywały się po polsku gazety, działały teatry, nawet kabarety, oczywiście pod kontrolą.
Próbowano później tłumaczyć, że te artykuły Tyrmanda, to była satyra, kpiny z sowieckiej rzeczywistości, na co miał wskazywać ich przesadzony język. To możliwe?
Sądzę, że robił ze strachu, zwyczajnego ludzkiego strachu o życie. Można to zrozumieć, nie chciałbym być w jego skórze. A drwiny z sowieckiego okupanta? Gdyby Rosjanie domyślili się, że z nich kpi, szybko znalazłby się w jakimś zimnym miejscu. W każdym razie – nie można powiedzieć, że był od początku niezłomnym antykomunistą, co zresztą wytykają mu do dziś niektórzy ortodoksyjni prawicowi publicyści.
A jednak uchwała Sejmu ustanawiająca rok 2020 Rokiem Leopolda Tyrmanda oddaje mu cześć za to, że w najtrudniejszych czasach zachował wymagającą odwagi niezależność intelektualną.
Mam wrażenie, że obraz Tyrmanda amerykańskiego, krytykującego lewicujący amerykański establishment z kręgu „The New Yorkera” i „The New York Timesa”, broniącego – jak sam pisał – prawdziwą Amerykę przed Amerykanami, coraz dłuższym cieniem zasłania wizerunek z lat 50. Dziś z poglądami, które prezentował w Stanach Zjednoczonych w latach 60. i 70., wrogimi wobec komunizmu, traktującymi homoseksualizm jako dewiację, uznającymi demokrację liberalną za nowe wcielenie totalitaryzmu, a lewicę za spadkobierców faszyzmu, znalazłby się na pozycjach skrajnych. Ten amerykański Tyrmand jest jednak dla wielu w dzisiejszej Polsce wygodny, choć jednowymiarowy. Jest nam sprzedawana postać Tyrmanda niezłomnego, ginie gdzieś w tej narracji opowieść o człowieku, który był akuszerem polskiego jazzu, ginie Tyrmand - rewolucjonista obyczajowy, który walczył z ustrojem nie na barykadach, nie w podziemiu, a poprzez modę, nie godząc się na zglajchszaltowanie, sprowadzenia wszystkich do jednakowej nijakości i szarości. Po prostu demonstrował, że go ten przaśny ówczesny socjalizm zwyczajnie obraża. Jednocześnie nie godził się na dość powszechne w środowisku artystycznym tamtego czasu serwituty i lojalizm wobec komunizmu, uzasadniony tym, że przecież inaczej nie można, że trzeba za coś żyć i utrzymywać rodzinę, przetrwać. Tyrmand dowodził swoim życiem, że można inaczej, można nie iść na kompromisy i układy z władzą, dlatego też wiele osób tak bardzo go nie akceptowało. Wtedy właśnie padły słynne słowa Andrzeja Kijowskiego o Tyrmandzie – Balzac? Tak, ale dla gówniarzy.
Każde kolejne wydanie „Złego Tyrmanda” jest wzbogacane o nowe treści. Co nowego w nowym wydaniu?
Przy takim pomyśle, jaki miałem na tę książkę, czyli rozmowy z ludźmi, którzy znali Tyrmanda zanim wyjechał z Polski, o których pisał w „Dzienniku 1954”, nie jest już łatwo coś do niej dodać. To po pierwsze książka nie do powtórzenia, większość moich rozmówców nie żyje, po drugie coraz trudniejsza do uzupełniania, od tamtej pory upłynęło przecież już 66 lat. W 1992 roku część moich rozmówców ode mnie dowiedziała się, że zostali opisani przez Tyrmanda, wielu z nich – w niezupełnie pozytywnym świetle. Musieli jakoś się skonfrontować z tą oceną i to było fascynujące. Dzisiaj osób, które znały Tyrmanda z tamtego czasu praktycznie już nie ma, większość z moich ponad 70 rozmówców nie żyje. Jeszcze kilka lat temu do poprzedniego wydania książki udało mi się dodać kilka nowych rozmów, teraz po prostu znajomi Tyrmanda spotykają się z nim w zaświatach.
Na szczęście są jeszcze archiwa, a w nich - listy.
W tym nowym wydaniu jest oparty właśnie na opublikowanej w ostatnich latach korespondencji rozdział o relacjach Leopolda Tyrmanda ze Sławomirem Mrożkiem. Oni się znali z Polski, ale to była luźna znajomość. Gdy znaleźli się na emigracji – Mrożek jako pierwszy, Tyrmand dwa lata później – zaczęli do siebie pisać. Ważnym momentem jest rok 1968, inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, kiedy obaj ogłosili w proteście listy otwarte, a Tyrmand zrezygnował demonstracyjnie z polskiego obywatelstwa. Obaj znaleźli się w sytuacji, kiedy powrót do Polski stał się już niemożliwy, a na emigracji nie byli jeszcze zbyt mocno osadzeni. W tych listach widać, jak ta sytuacja ich zbliża, zaczynają się sobie zwierzać. Ta korespondencja pomaga też obydwu w porządkowaniu myśli na temat swojego miejsca na emigracji. „Myślę sobie, że rozmawiamy we czwórkę – Ty, ja i każdy ze sobą” – pisze w pewnym momencie Tyrmand. Dzielą się problemami metafizycznym i egzystencjalnymi na poziomie Sartrowskim, ale też cielesnymi. Tyrmand zwierza się, jak wielkim problemem jest dla czterdziestolatka łysienie, Mrożek, nieco młodszy, odpowiada, że zna problem. „Będziemy łysieli razem” – dodaje otuchy.
Piszesz o Tyrmandzie „tym chętniej przywoływany i cytowany, im mniej czytany”. Co z twórczości Tyrmanda, Twoim zdaniem, ma szansę przetrwać próbę czasu?
Dużo łatwiej powoływać się na kogoś, kogo poglądy nie są już powszechnie znane, i tak się z Leopoldem Tyrmandem dzieje. Co przetrwa? Myślę, że przetrwa publicystyka, ku rozpaczy pewnie Tyrmanda, gdyby się o tym dowiedział, bo chciał być przede wszystkim powieściopisarzem. A więc zostanie wybitne, przenikliwe i prawdziwe świadectwo epoki: „Dziennik 1954”, „Cywilizacja komunizmu”, „Fryzury Mieczysława F. Rakowskiego”. Chyba jeszcze tylko Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich„ tak tamten świat potrafił opisać. Mam nadzieję, że zostanie mimo wszystko – dbają o to na szczęście jazzmani – Tyrmand jako akuszer zakazanego w powojennej Polsce jazzu, bez niego tej muzyki by nie było. I zostanie legenda człowieka, który ze skarpetek – to symbol, bo one wcale nie były aż tak kolorowe, jak opowiadali niektórzy – uczynił sztandar antykomunizmu. Bardzo jestem natomiast ciekaw, co stanie się z legendą powieści „Zły”, która w 1956 roku była sukcesem niebywałym, bo opisywała rzeczywistość, której rzekomo w socjalizmie nie było: prostytutki, gangsterów, czarny rynek. Zdecyduje - jak myślę - film na podstawie powieści, który od lat nie może jednak powstać. Albo – jeśli będzie udany - utrwali legendę „Złego”, albo odeśle powieść do lamusa, tam gdzie trafiło już „Życie towarzyskie i uczuciowe”, a nawet najlepsza powieść Tyrmanda, czyli „Filip”.
Jak zmienia się w ostatnich latach obraz Tyrmanda?
Mam poczucie, że znika w powszechnej świadomości ten Tyrmand – kolorowy ptak, który wypowiedział obyczajową wojnę stalinizmowi i PRL, znika Tyrmand od jazzu, Tyrmand – bon vivant i łamacz kobiecych serc. Zostaje tylko jeden Tyrmand – integralny antykomunista, „ten, który wiedział”, który od początku przeczuwał, czym jest komunizm, skończony autorytet, mędrzec i guru. Część ludzi, którzy znali Tyrmanda z okresu warszawskiego, prawdopodobnie wybuchłaby na to śmiechem. Ale co gorsza to krzywdzi Leopolda Tyrmanda, pozbawiając obraz, który sam tworzył, wielu kolorów. (PAP)
rozmawiała: Agata Szwedowicz/PAP