Białoruś to ostatnie totalitarne państwo w Europie, rządzone na wzór sowiecki przez nieobliczalnego satrapę, który zachowuje się tak, jakby jego głównym celem (oprócz dożywotniego sprawowania władzy) było wynarodowienie rodaków. Aleksander Łukaszenka uważa język białoruski za relikt zacofania niegodny epoki szerokopasmowego internetu, telefonów komórkowych i samochodów na biopaliwa. Zdaniem wąsatego prezydenta lingua bialorutenica to język ułomny, który nie jest w stanie wyrazić wyższych treści jak na przykład rosyjski. Pierwszy hokeista posługuje się więc prawie wyłącznie ruszczyzną i żelazną ręką nakłania do tego obywateli. Choć białoruski ma status oficjalnego języka państwowego, jest rugowany ze szkół, uniwersytetów i mediów, a autorzy wierni białoruszczyźnie trafiają na indeks. W pewnym sensie naturalną koleją rzeczy białoruski stał się językiem opozycji demokratycznej i postępowej inteligencji.

Reklama

Dlatego Łukaszenka panicznie boi się pisarzy. Za opublikowanie w małym opozycyjnym piśmie wychodzącym w Witebsku w nakładzie 300 egzemplarzy prowokacyjnego wiersza "Zabić prezydenta" poeta Sławomir Adamowicz trafił do więzienia. Potem wyemigrował do Norwegii. Ludzie prezydenta próbowali skłócić środowisko. Utworzono koncesjonowany przez władze związek literatów, którego członkowie mogą liczyć na lukratywne kontrakty z państwowymi koncernami wydawniczymi i dystrybucję swoich książek w całym kraju.

Władza dopieszcza pisarzy patriotów

Łukaszenko instruuje twórców, o czym mają pisać. W związku literatów dominują wzorce rustykalne i tematyka wojenna, autorzy opiewają piękno białoruskich nizin oraz bohaterstwo żołnierzy i partyzantów walczących z nazistami. Na związkowych pisarzy patriotów przekwalifikowali się dawni autorzy socrealistycznych produkcyjniaków sławiący internacjonalistyczny komunizm sowiecki i zwalczający nacjonalizm.

Reklama

W tej sytuacji pisarze białoruskojęzyczni praktycznie zeszli do podziemia i znaleźli się w dziwacznej sytuacji niemającej odpowiednika w dziejach Europy. Spoczywa na nich romantyczny obowiązek wobec ojczyzny, ciężar ratowania tożsamości narodowej, a oni sami traktowani są jak wieszcze. Andrzej Chadanowicz (rocznik 1973), znany poeta, tłumacz i historyk literatury z Mińska, uważa, że pisarz pozostał na Białorusi tym, kim był w Europie w XIX wieku, czyli posłannikiem słowa wiodącym rząd dusz. "U nas od współczesnego autora po dawnemu oczekuje się odpowiedzi na fundamentalne pytania: jak postępować w danej sytuacji. Ja czuję się po trosze kaznodzieją, naukowcem, filozofem futurystą, który zagląda w przyszłość, po dawnemu formuję narodową tożsamość, robię to, co robili parę setek lat temu pisarze na zachód od Białorusi".

Na spotkania z autorami, często będące jedyną formą kontaktu autora z czytelnikami, przychodzi kilkaset osób. Pogrzeb wybitnego opozycyjnego prozaika Wasila Bykaua (1924-2003), autora słynnej "Ściany", wydanej także po polsku, zgromadził wielotysięczny tłum i przerodził się w antyreżimową demonstrację.

Mogłoby się wydawać, że to niemal archaiczne rozdarcie pisarzy między służbą narodowi zepchnie literaturę kraju nad Niemnem na artystyczne manowce ku nieskrywanej radości Aleksandra Łukaszenki i jego czynowników ze związku literatów. Nic bardziej mylnego, najnowsza literatura białoruska, czy raczej białoruskojęzyczna, ma się dobrze i skutecznie walczy z syndromem lokalnego getta. Parafrazując polskiego klasyka, można powiedzieć, że białoruskim twórcom udaje się pisać o porach roku, a nie tylko o Białorusi w kontekście kontestacji Łukaszenki. Powyższe uwagi nie dotyczą produkcji pisarzy patriotów, którą za parę lat będą się interesować się co najwyżej myszy i pająki.

Reklama

Borges i Cortázar z Mińska

Do naszych księgarń trafiły właśnie dwa tytuły, które mogą uchodzić za literacki towar eksportowy Białorusi. Nakładem Oficyny 21 ukazała się książka "Adam Kłakocki i jego cienie" Ihara Babkoua (rocznik 1964), którą obwołano pierwszą białoruską powieścią postmodernistyczną. Samego zaś autora, filozofa, tłumacza, undergroundowego rockmana i włóczęgę, porównywano do Cortázara i Borgesa. W ojczyźnie autora publikacja nie trafiła do normalnej dystrybucji. Żeby uniknąć ingerencji cenzury, której podlegają tytuły wydane w nakładzie 300 egzemplarzy, wydrukowano ich 299. Kopiowana na ksero powieść krąży po kraju odczytywana jako zapis doświadczeń zapomnianej przez świat części Europy i pamflet na reżim Łukaszenki. Termin powieść nie do końca oddaje charakter tej kunsztownie skomponowanej książki. To literacki palimpsest osnuty na dziejach tytułowego bohatera, żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku "dzielnego światowca i encyklopedysty". Autor bawi się słowem, żongluje konwencjami, miesza style i gatunki - mamy tu fabułę, dziennik, traktat filozoficzny, rozprawę o naturze historii i bildungsroman w jednym. Zdumiewająca lektura.

W podobne rejony wyobraźni przenosi czytelników Artur Klinau w wydanej przez Czarne książce "Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca". Białoruski prozaik (rocznik 1965) napisał alternatywny przewodnik po Mińsku. Topografię białoruskiej stolicy czyta przez pryzmat "Utopii" Morusa i "Miasta słońca" Campanelli, historii Europy Środkowo-Wschodniej oraz własnych wspomnień z czasów Breżniewowskiej "małej stabilizacji". "Przewodnik" jest nostalgiczną wyprawą do dzieciństwa i filozoficzną refleksją na temat dekoracyjnych aspektów architektury i urbanistyki socrealizmu. Paradoksalnie estetyzuje swój rodzinny Mińsk, którego monumentalne gmachy i przestrzenie kojarzą się z sennymi pejzażami De Chirico. Aż chce się tam pojechać i zwiedzać Mińsk tak jak narrator, zaczynając od dworca dróg wlotowych do miasta.

Rozjechany traktorem macho

Żeby mieć pełniejszy obraz problemów, którymi żyje współczesna literatura naszych wschodnich sąsiadów, trzeba sięgnąć po kolejne tytuły. Można zacząć od napisanej jednym zdaniem historiozoficznej powieści "Kochać noc -prawa szczurów" Jury Stankiewicza, zawierającej pesymistyczną prognozę losów Białorusi. Potem proponuję "Muzykanta" Uładzimira Niaklajeu, rozerotyzowany thriller romansowo-polityczny rozgrywający się na Białorusi w latach 90. ubiegłego wieku. I wreszcie feministyczną powieść o toksycznym związku machopodobnego wykładowcy akademickiego i wyzwolonej artystki (która w finale rozjeżdża kochanka traktorem) "Podstawowy błąd Afanasija" autorstwa Juhasi Kalady.

Dziwne, prawda? Można rzec, że wachlarz problematyki podejmowanej przez białoruskich pisarzy jest tak duży, jak ignorancja Europy, która traktuje Białoruś jak skansen, obyczajowy, gospodarczy, polityczny i literacki. Młodzi pisarze z Mińska, Homla, Grodna i Brześcia żyją takimi samymi sprawami co ich rówieśnicy zza Buga. A w wielu wypadkach są o wiele bardziej wyrafinowanymi postmodernistami i oryginalnymi twórcami. "Biełarusy" potrafią dobrze pisać. Ich piśmiennictwo powinno jak najszybciej wejść do obiegu w Europie. Wszyscy na tym wygramy.

"Mińsk. Przewodnik po mieście słońca" (Gorad sonca)
Artur Klinau
Czarne, 2008

"Adam Kłakocki i jego cienie" (Adam Klakocki i jahonyja ceni)
Ihar Babkou
Oficyna 21, 2008