Krzysztof Cieślik: Pani książki często przywodzą na myśl twórczość J.R.R. Tolkiena. Czy to właśnie on był dla pani najważniejszym pisarzem?
Naomi Novik: Tolkien był dla mnie wielką inspiracją, wzbudził we mnie zainteresowanie literaturą fantasy i science fiction. To, co zrobił, było niesamowite. Wykreował świat - Śródziemie - który wydaje się całkiem realny ze względu na to, że Tolkien stworzył przy okazji języki, geografię, dzieje owej fikcyjnej rzeczywistości. Ja poszłam trochę na skróty, ponieważ jako fabularny punkt wyjścia wybrałam autentyczną historię - znany nam świat XIX wieku. Moje książki są połączeniem fantasy, historii prawdziwej i alternatywnej. To ułatwia czytelnikowi odczuwanie: możesz naprawdę uwierzyć w to, co czytasz, nie masz wątpliwości, że to wszystko mogło się zdarzyć. W tym sensie autor "Władcy pierścieni" jest dla mnie ogromną inspiracją.
Czwarty tom serii "Temeraire" mocno zaskakuje. O ile pierwsze trzy można traktować jako przeznaczone dla młodzieży, to problematyka, którą pani podejmuje w "Imperium Kości Słoniowej" z pewnością nie jest wyłącznie młodzieżowa. Pisze pani m.in. o różnicach klasowych i podziałach rasowych.
Piszę przede wszystkim dla siebie. Jeśli ja nie jestem zainteresowana tym, co piszę, to nikt nie będzie. A staram się poruszać kwestie, które chcę odkrywać. "Imperium Kości Słoniowej" podejmuje takie zagadnienia. Niewolnictwo było wielkim problemem tamtych czasów. Chciałam się przyjrzeć, w jaki sposób smoki i siły powietrzne mogłyby zmienić historię kolonializmu oraz ludzkości w ogóle. Umieszczenie smoków w XIX-wiecznej rzeczywistości sprawiło, że świat się tam bardziej wyrównał. Smoki rekompensują europejską rewolucję przemysłową, zmieniają rozkład sił. To jeden z najważniejszych tematów całej serii "Temeraire".
Łączy pani historię z fantastyką, dodając do tego, trochę w stylu Jane Austen, obraz angielskiego społeczeństwa za czasów króla Jerzego III, a także pochwałę ruchu abolicyjnego a la "Chata Wuja Toma". Wydaje się, że chce pani na nowo zdefiniować granice gatunku.
Wielu pisarzy fantasy próbuje zrobić to, co zrobił Tolkien: stworzyć swój świat od zera. To, mówiąc oględnie, trudne zadanie, szczególnie gdy przy okazji zapożycza się elementy z dzieł Tolkiena - elfy czy krasnoludów - i zmienia im się imiona oraz obyczaje. Próbujesz opowiedzieć historię ze Śródziemia, ale nie chcesz, żeby to wyglądało jak imitacja Tolkiena. Osobiście byłabym głęboko zainteresowana przeczytaniem historii ze Śródziemia autorstwa kogoś innego, bez próby zmieniania wszystkiego, jednak sama bardziej zainteresowana jestem fantastyką realistyczną. Wielu ludzi zna książki Jane Austen, romanse regencyjne ("regency romance" z początku XIX wieku - przyp. red.) Georgetty Heyer. Mój wkład polega na znaczącej zmianie paru elementów. Zachowuję wszystkie szczegóły - bohaterowie jedzą to, co się wówczas jadło, podróżują tak samo, i wszystko w ogóle jest tak samo, poza smokami, oczywiście. Czytelnik ma wrażenie, że naprawdę solidnie się przygotowałam. Zawieram z nim pewną umowę. Mówię: Pozwól mi mieć smoki; zaakceptuj to, że ten świat zamieszkują smoki, a reszta będzie miała dla ciebie sens". Nie każę czytelnikowi uczyć się niczego więcej, żeby zrozumiał historię.
Literatura fantasy bywa schematyczna i banalna, ale też bardzo często jest lekceważona.
Problem polega na tym, że ludzie zwykli na literaturę gatunkową spoglądać z góry. Czasem nie rozumieją konwencji, nie znają kontekstu. Wtedy trudno im jest zacząć penetrować określone pole literackie. Z drugiej strony gatunek podnosi sprzedaż książki. Czytelnik gotów jest zaakceptować niższą jakość, jeśli ksiażka przynależy do jego ulubionego gatunku. Tym bardziej że - moim zdaniem - ludzie skupieni na jakiejś niszy czytają więcej, niezależnie od tego, czy preferują romanse, czy science fiction. Mają większe zapotrzebowanie na lekturę niż to, które istnieje w przypadku twórczości głównego nurtu. Dodajmy jednak, że często mamy do czynienia z rodzajem snobizmu - to, co odnosi sukces komercyjny, nie może być przecież dobre. Tymczasem ktoś, kto nie czyta regularnie romansów, nie wie jak znaleźć wśród ogromnej ilości pozycji te, które naprawdę są wartościowe. To samo dotyczy science fiction i fantasy - najlepsze dzieła tego gatunku także bywają znakomite. Spychanie fantasy na margines literatury bierze się przede wszystkim z lenistwa i niechęci do przekraczania granic przyzwyczajenia. Taka jest dla twórcy cena pisania tego typu książek.
Dlaczego wybrała pani wojny napoleońskie? Nie pomaga to chyba w dotarciu do amerykańskiego czytelnika.
Myślę, że pomaga. Powodem wyboru było przede wszystkim to, że wojny napoleońskie były konfliktem w ramach cywilizacji wysoko rozwiniętej technologicznie, ale jeszcze nie technokratycznej. Smoki nie przewyższają mocą dział prochowych. Gdybym umieściła akcję później, np. w czasach I wojny światowej, smoki byłyby za słabe w porównaniu z działami przeciwlotniczymi. Ich starcia ze statkami albo artylerią są dużo ciekawsze. Poza tym kocham okres wojen napoleońskich. To moment historyczny, w którym wiele zaczęło się zmieniać, nabierać znanego nam dzisiaj kształtu. Już wówczas mamy kapitalizm, niewolnictwo, spory o prawa człowieka, narwanych rewolucjonistów. Wtedy też świat zaczął stawać się mniejszy - powstawały wiarygodne mapy kontynentów, choć ludzie wciąż nie wiedzieli, co kryje się w głębi Australii czy Afryki. To interesujące także dla nas, bo żyjemy w epoce, kiedy komunikacja globalna nie stanowi żadnego problemu. Wydaje mi się, że te dwa momenty historyczne - tamten i nasz - współgrają ze sobą.
Akcja "Wojny prochowej" dzieje się w Gdańsku, na kartach "Temeraire’a" pojawia się hrabina Walewska. Pani matka jest Polką, a sama pani mówi, że wychowała się na opowieściach o Babie Jadze. Interesuje się pani krajem rodzinnym matki?
Oczywiście. Matka zawsze mówiła, że Polska musi być wolna. To zresztą jedna z tych rzeczy, które wzbudzają we mnie ciepłe uczucia dla Europy. Matka jest Polką, ojciec pochodzi z Polski i Rosji (jest Żydem z Litwy - przyp. red.). Zawsze czułam się trochę Amerykanką, a trochę Europejką, posiadając korzenie na obu kontynentach. Kiedy dorastałam, czytałam dużo literatury brytyjskiej, uczyłam się francuskiego. Dlatego jestem bardzo związana z Europą. Ludzie często mnie pytają, dlaczego bohaterem uczyniłam brytyjskiego kapitana. To nie była dla mnie do końca świadoma decyzja.
Czy wybrała pani smoki ze względu na chińską symbolikę albo średniowieczne legendy?
Wybrałam je, bo są cool (śmiech).
Słyszała pani o Smoku Wawelskim?
Tak, oczywiście. Kiedy byłam mała, miałam komiks, w którym występował uczeń szewca i owca pełna prochu. Podłożył owcę smokowi, ten ją zjadł, a później wybuchł. A uczeń szewca zrobił sobie z jego skóry buty. Widziałam nawet Smoka Wawelskiego, gdy byłam w Krakowie.