Minęła dobra godzina, nim pożegnawszy się z Williamem Hazlem, dotarłem z Somerleyton do Lowestoft, na piechotę, wiejską drogą, mijając po drodze wielkie, rozsiadłe na równinie niczym warowne miasto więzienie Blundeston, gdzie zwykle odsiaduje karę około tysiąca dwustu aresztantów. Dochodziła szósta po południu, gdy znalazłem się na obrzeżach Lowestoft. Na ulicach, długich bez końca, nie było żywego ducha, a im bardziej zbliżałem się do centrum, tym bardziej przygnębiało mnie to, co widziałem.
Po raz ostatni byłem w Lowestoft chyba z piętnaście lat temu, w czerwcu, na plaży z dwojgiem dzieci, i zdawało mi się, że w pamięci pozostał mi obraz wprawdzie nieco przedpotopowej, ale skądinąd sympatycznej mieściny. Toteż teraz nie pojmowałem, jakim sposobem w ciągu tak krótkiego czasu mogła tak podupaść. Wiedziałem oczywiście, że upadek Lowestoft był przesądzony już od czasu ciężkiego kryzysu gospodarczego i depresji lat trzydziestych, ale koło roku 1975, kiedy z Morza Północnego wyrastać poczęły platformy wiertnicze, znowu pojawiły się nadzieje na zwrot ku lepszemu - nadzieje, które potem, pod sztandarami realnego kapitalizmu w erze baroness Thatcher, umacniały się i krzepły, aż na koniec obróciły się w gorączkę spekulacji i spełzły na niczym.
Zniszczenia postępowały najpierw jak tlący się podziemny ogień, potem jak szerzący się niepowstrzymanie pożar, jedną po drugiej zamykano stocznie i fabryki, aż wreszcie za Lowestoft przemawiał już tylko fakt, że stanowi ono najdalej wysunięty na wschód punkt na mapie Wysp Brytyjskich.
Dziś na niektórych ulicach miasta niemal co drugi dom wystawiony jest na sprzedaż, przedsiębiorcy, biznesmeni i osoby prywatne grzęzną coraz bardziej w długach, nie ma tygodnia, by jakiś bezrobotny albo bankrut się nie powiesił, jedną czwartą ludności stanowią analfabeci, a końca tego stale pogłębiającego się procesu pauperyzacji nie widać. Wszystko to wiedziałem, a jednak nie byłem przygotowany na atmosferę beznadziei, jaka natychmiast ogarnia człowieka w Lowestoft, bo co innego czytać w gazetach doniesienia o tak zwanych unemployment blackspots, a co innego iść o zmroku wzdłuż rzędów domów z łuszczącymi się fasadami i groteskowymi ogródkami z przodu, a dotarłszy wreszcie do centrum, znaleźć tam jedynie salony gier, budy z jednorękimi bandytami, betting shops, wypożyczalnie wideo, puby, z których przez ciemne otwory drzwi zalatuje kwaśnym piwem, tanie supermarkety i podejrzane przybytki oferujące bed & breakfast, o nazwach "Ocean Dawn", "Beachcomber", "Balmoral", "Albion" i "Layla Lorraine".
Trudno było wyobrazić sobie, że zatrzymują się tu samotni urlopowicze albo ludzie podróżujący służbowo, a że "Victoria", jak głosi mój przewodnik z początku stulecia, jest hotelem of a superior description, w to też niełatwo było mi uwierzyć, gdy po malowanych olejną farbą na granatowo schodkach zmierzałem do hotelowego wejścia. Dłuższą chwilę sterczałem w pustym hallu i łaziłem po nawet w środku sezonu - jeżeli w ogóle można mówić o sezonie w Lowestoft - kompletnie wyludnionych pomieszczeniach, nim natknąłem się na wystraszoną młodą kobietę, która najpierw bezskutecznie przeszukiwała rejestr recepcji, a potem wręczyła mi potężny, przyczepiony do drewnianej gruchy klucz.
Rzuciło mi się w oczy, że ubrana była według mody z lat trzydziestych i że starała się na mnie nie patrzeć. Jej spojrzenie uciekało w dół albo biegło skroś stojącego przed nią człowieka, jakby go tam wcale nie było. Później w wielkiej jadalni, gdzie byłem tego wieczoru jedynym gościem, ta sama wystraszona osóbka przyjęła ode mnie zamówienie i niebawem przyniosła mi zapewne od lat pogrzebaną w chłodni rybę, na której panierowanym pancerzu, miejscami osmalonym płomieniem grilla, zaraz wygiął mi się widelec.
Faktycznie kosztowało mnie niemało trudu, by przedrzeć się do wnętrza owego specjału, składającego się wyłącznie, jak się okazało, z twardej obudowy, toteż po zakończeniu operacji talerz mój przedstawiał okropny widok. Sos tatarski, który musiałem wyciskać z plastikowej torebki, zabarwił się szarawo od zwęglonych okruchów tartej bułki, a sama ryba albo to, co miało nią być, walała się w stanie częściowej dewastacji pod trawiastozielonym angielskim groszkiem i resztkami lśniących od tłuszczu frytek.
Nie pamiętam, jak długo siedziałem w wytapetowanej od góry do dołu w kolorze bordo jadalni, aż spłoszona młoda osoba, która najwyraźniej sama wykonywała całą robotę w tym domu, wychynęła śpiesznie z gęstniejących cieni zaplecza, aby sprzątnąć ze stołu. Może nadeszła zaraz, gdy tylko odłożyłem sztućce, może dopiero po godzinie. Przypominam sobie jedynie szkarłatne plamy, pełznące z wycięcia jej bluzki ku szyi, kiedy pochyliła się nad moim talerzem. Gdy znowu znikła, wstałem i podszedłem do półokrągłego okna. Na zewnątrz, gdzieś między smugami jasności i mroku, ciągnął się brzeg morza i nic się nie poruszało, ani w powietrzu, ani na lądzie, ani na wodzie. Nawet nadbiegające ku zatoce śnieżnobiałe grzywy fal zdawały się nieruchome.
p
"Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka" (Die Ringe des Saturn. Eine englische Wallfahrt)
W. G. Sebald,
przełożyła Małgorzata Łukasiewicz.
(c) Eichborn AG, Frankfurt am Main 1995; All rights reserved
(c) for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B. 2009
(c) for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B. 2009
Tytuł pochodzi od redakcji
Książka ukaże się 7 stycznia