Im więcej mam za sobą przeczytanych stron, tym częściej wydaje mi się, że głównym tematem literatury nie są - jak się często twierdzi - miłość, śmierć, czyli dwa główne aspekty absurdu bezpowrotnego przemijania, ale jego aspekt trzeci, często lekceważony, bo pozornie oczywisty. Mam tu na myśli pamięć. Podejrzewam, że to kwestia jakościowego przesunięcia, jakie dokonuje się w nie w samej literaturze, ale we mnie - czytelniku, który powoli, nieubłaganie starzeje się wraz ze swoimi lekturami, i zaczyna szukać w nich innego rodzaju emocji.
Powyższa refleksja nawiedziła mnie w związku z "Pierścieniami Saturna" W.G. Sebalda. Chodzi o to, że - jak podejrzewam - dekadę temu nie sięgnąłbym jeszcze po tę książkę, a jeślibym sięgnął, to pewnie bym ją z powrotem odłożył na półkę. Nie dlatego, że jest w jakikolwiek sposób zła - bo jest znakomita - ale z tej przyczyny, że jej konsumpcja wymaga szczególnego rodzaju nastroju, który u dwudziestoparolatka w zasadzie nie występuje, zaś u trzydziestoparolatka już owszem, a niekiedy nawet w nadmiarze. Ten tekst bowiem za warunek sine qua non stawia pogodną akceptację dla entropii.
"Pierścienie Saturna" to - mogłoby się wydawać - memuarystyka podróżna. Ot, zamieszkały i zasiedziały w Anglii niemiecki wrażliwiec i erudyta, człowiek zdecydowanie niedzisiejszy, z temperamentu mocno XIX-wieczny, wybrał się na wycieczkę po wschodnim wybrzeżu Albionu, a potem opisał swoją wyprawę. To jednak nie takie proste. Książka Sebalda jest bowiem konstrukcją wielopiętrową, w której kolejne warstwy przywołują następne, w ten sposób oddając zawikłaną, przypadkową, ale i twórczą strukturę ludzkiej pamięci. W skrócie przedstawia się to tak: Sebald-narrator przypomina sobie Sebalda-rekonwalescenta po ciężkiej operacji, który leżąc w szpitalnym łóżku, przypomina sobie Sebalda-wędrowca, który włócząc się po angielskiej prowincji, metodą swobodnych aluzji, przywołuje z pamięci historię miejsc, przez które podróżuje, i historię ludzi, z którymi się spotyka. Na tym też nie koniec, bo te wspomnienia mają charakter rekurencyjny, łączą się w - niekoniecznie przyczynowe - łańcuchy skojarzeń, które przerwać można tylko sztucznie, mechanicznie - kończąc rozdział w książce.
Efekty, jakie daje taka metoda pisarska, są niesamowite. Otrzymujemy ni to esej, ni to prozę, ni to dziennik podróży, bo "Pierścienie Saturna" są każdą z tych rzeczy po trochu. Ta opowieść, tylekroć przefiltrowana przez intelekt twórcy, tyle razy przesiana przez sito pamięci, staje się, mimo swojej pozornej chaotyczności, klarowna jak woda w górskim strumieniu - i przestaje być dla nas w pewnym momencie ważne, czy owa wyprawa w ogóle się odbyła. Bo w gruncie rzeczy Sebald proponuje nam imaginacyjną podróż po własnym umyśle, podróż w poszukiwaniu okruchów istnienia, które z każdą sekundą rozpada się w proch. Ponieważ pisarz, jak się zdaje, zawsze patrzy na ruiny minionego świata - choćby był to świat, jaki zapamiętał dosłownie sprzed chwili.
"Pierścienie Saturna" stanowią przedziwną erudycyjną rupieciarnię: znajdziemy tu i historię jedwabnictwa, i rzecz o pamiętnym pokazie doktora Tulpa, uwiecznionym na płótnie Rembrandta, i dzieje podupadłych angielskich kurortów, i zgrabną biografię Josepha Conrada, i osobliwości prowincjonalnej architektury hrabstwa Suffolk, refleksje o chińskim cesarstwie, Borgesie, Kafce i nalotach dywanowych na niemieckie miasta. Ale wszystkie te elementy łączy jedno - rozpad. Rozpad, który można rozpaczliwie powstrzymywać, ale który, z drugiej strony, ma w sobie dziwne, pociągające piękno.
"Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka" (Die Ringe des Saturn: Eine englische Wallfahrt)
W.G. Sebald,
przeł. Małgorzata Łukasiewicz,
W.A.B. 2009