Jeszcze we wstępie pochodząca z Wejherowa pisarka tłumaczy się z wyboru tytułu: "Kiedyś, z typową młodzieńczą awersją do zwykłości, parłam ku nazwom barokom, mutantom, rarogom; z upływem lat zaś w swoich fantazjach nazewniczych bardziej cenię udawaną skromność, zero waste, too good to go. Z przyjemnością myślę o zlepkach powszechnego użytku, pierwszych z brzegu wycirusach. Chętnie nazwałabym więc te teksty: +Moje miasto+. Chociaż co najmniej równie trafne byłoby +Nie moje miasto+. Podoba mi się wytarte +Warszawa i ja+. Choć nie oddaje tej trudnej relacji, zakłada jakąś równoległość, a ja to widzę jako przenikanie. Więc już prędzej: +Warszawa to ja+. +Pani Warszawa to ja+. To lepiej oddaje proces współtworzenia, współdzielenia, współpraktykowania swoich nawzajem wad, przekleństw i zboczeń. Podkreśla też, że Warszawa jest panią. Damą. Babsztylem".
Warszawa da się lubić?
Autorka uznaje za stosowne wytłumaczyć się też z pochopnej opinii, którą wygłosiła kilka lat temu w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego". Powiedziała tam, wywołując lawinę protestów, że Warszawa jest brzydka. "Ta niezbyt szokująca dla większości posiadaczy oczu i uszu, niezbyt nieprawdziwa uwaga wywołała oburzenie i wiele kontrgłosów. Kto przeprosi klimatyczne uliczki Żoliborza? Odszczeka to przed bukolicznymi zaułkami Mariensztatu? Poza tym: czy przyjechawszy tu znikąd, władowawszy się na doczepkę, można w ogóle sarkać? Czy moje czucie tego miasta jest prawomocne, skoro kręcę się tu na pałę? Podnajmuję, podzlecam, leasinguję bardziej, niż mam? Co jednak, jeśli moja kondycja nie jest aż tak bardzo odosobniona, bo przynajmniej połowa mieszkańców Warszawy to, tak jak ja, przyjezdni?" - próbuje bronić swojego prawa do krytycznych ocen stolicy pisarka, jednak wydaje się, że czyni to bez przekonania.
"Nieszczęsne miasto, niewielu oddanych miłośników, wielu nieoddanych użytkowników. [...] Zabobonne wygadywania i biadolenia z cienkiej księgi biadoleń na Warszawę (+ja to bym tak nie mógł+, +wyścig szczurów!), mające często za paliwo mieszaninę lęku i jakiegoś żalu o wszystko, czego się tu nie osiągnęło i nie osiągnie, żalu progresywnego i wstecznego jednocześnie. Tak jakby pulsujący tu potencjał sukcesu wyświetlał wszystkim hologramową wersję ich równoległego życia na szczycie, tego, które ich bezustannie omija; z którego są w czasie rzeczywistym okradani, z którego okrada ich ta chytra, rozgorączkowana betonowa lampucera. W dodatku odpychająca, nieskładna, chaotyczna, rycząco ‑ śmierdząca. (I brzydka. Ale w tak złożony, tak wybujały sposób, że natychmiast rozpiera ramy tego słowa, rozpiżdżając je na tysiąc kawałków! [...] To palimpsest, piramida, szary tort, opera zgrzytów i nieadekwatności, zamalowanych kanarkowym duluxem plam krwi i lejów po bombach, suma wielu małych chaosów i chaosików, rachunek krzywd, niezgodności, bzdur, bałaganów i poczynionych obok wielkich, acz wybiórczych porządków" - pisze Masłowska.
Nie-brzydka
"Zgadzam się, że mówić na to +brzydka+ nie ma żadnego sensu. Nie chodzi tu jednak o nieprawdziwość albo prawdziwość tego stwierdzenia, ale o jego jałowość. To zdanie powinno brzmieć +Warszawa jest+, dopiero w takiej formie wydaje się prawdziwe i kompletne" - tak Masłowska próbuje wycofać się z krytycznej opinii o stolicy.
Felietony Masłowskiej pisane do krakowskiego tygodnika to mitologia współczesnej Polski w pigułce Warszawy. Autorka opisuje targowiska pulsujące rytmem slowlife, lombardy z dziwnymi bogactwami, Żabkę jako metafizyczne centrum polskiego życia, robi wycieczki po Lidlach i Rossmannach, zwiedza Hale Banacha tchnące latami dziewięćdziesiątymi.
Warszawę trudno ogarnąć, bo szybkie zmiany wydają się wpisane w los tego miasta. "Miasto przekształca się prawie niezauważalnie; przekłada swoje klocki lekko, jakby były z kartonu, skazując swoich mieszkańców, zwłaszcza tych mniej doświadczonych, na ciągłe +orientuj się!+. Po prostu któregoś dnia, jadąc przez miejsca najbardziej znajome i oczywiste, przepatrzone oczami na wylot, doświadcza się charakterystycznego mikrodreszczu warszawskiej dziwności. To silne wrażenie, że wszystko jest tak samo, ale zupełnie inaczej; ktoś poprzestawiał domy, rozplątał ulice i puścił tramwaje w inną stronę. Nielogicznie przebudowane place czy ulice stają się niemożliwe do zapamiętania. Można chodzić wte i wewte i za każdym razem nie wiedzieć, gdzie się jest, tak jakby umysł nie potrafił ich do końca sczytać" - pisze Masłowska, ale rodzimi warszawiacy też doświadczają "mikrodreszczów warszawskiej dziwności".
Swego rodzaju pułapką okazuje się dla przyjezdnych sam Dworzec Centralny. "Kiedyś całymi latami nie potrafiłam wyjść tu z dworca. Przyjeżdżając, za każdym razem spędzałam kilka kwadransów, kręcąc się po jego antologicznych, poplątanych podziemiach, nie mogąc znaleźć drogi na powierzchnię. Ciemne granitowe korytarze pełne wszystkiego; z łatwością potrafię w sobie odnaleźć ten stan duszy; mam go w folderze Dworzec Centralny 2000. To takie pogranicze samotności, płaczu i ekscytacji zagubieniem w labiryncie, który nawet okiem nie mrugnie, że jest z niego jakieśwyjście. Zapętlone w nieskończoność sklepiki z kabaretkami i tanimi DVD, petardami, zdejmowanie simlocków, sexshopy, kafejki internetowe pełne zombie i różnych zboków, automaty, osoby pod wpływem heroiny, ich żelatynowe ciała spływające po ścianach, smród energetyków i spalonego sera z zapiekanek. Którymikolwiek schodami próbowałam wyjść, tam ukazywała się moim oczom ulica kompletnie nie ta, jaką sobie wyantycypowałam. Przyjeżdżasz i od razu się gubisz, a potem się zobaczy. Zresztą może to błądzenie jest tutejszym surogatem bezkresu, erzacem przestrzeni" - wspomina Masłowska pierwsze zagubienia w stolicy.
Niestety, z dworca wychodzi się (przynajmniej niektórymi przejściami), na Patelnię, której klimat nie pomaga spragnionym jakiegoś centrum miasta przyjezdnym. "Tymczasowe, mimowolne centrum, samozwańcze i bezkształtne, emanuje magnetyczną aurą, charakterystyczną dla miejsc od dawna skierowanych do remontu, ale niemogących się go nigdy doczekać. Dawne struktury już nie działają, nowe zaś nie mogą się wciąż wyroić – to zawieszenie tworzy optymalne środowisko dla ludzi, spraw i rzeczy zbyt dziwnych, by mogły ucieleśnić się gdzie indziej. Atmosfera jest egalitarna i nieporządna; tętni nieprzerwanie bałaganem i inercją. [...] Jest tu zarazem przyjemnie i nieprzyjemnie, a przede wszystkim nieprzewidywalnie. Zaułki, zakamarki, bujna tegoroczna roślinność, wezbrane kwiatami łączki sprzyjają outdoorowym drzemkom, pieszczotom, pobiciom i defekacjom. Swobodną atmosferę potęgują dyskobolki i kariatydy, same rozgogolone, nieme i obłędnie silne".
Równie zagubieni, choć w innym sensie, są Ci, których podziemne przejścia dworca wyrzuciły na stronę Złotych Tarasów, zwanych przez Masłowską "Złotymi Chaosami". "Miejsce wszelkich ustawek, randek tinderowców i zamieszek obyczajowych; bójek i agitacji politycznych. Salon sprzedaży niedrogich sukien, ścierek i szali jedwabnych, rejon działania karteli drożdżówkowych i nielegalny handel ośmiornicami pluszowymi na baterie. Trudno powiedzieć, co to za organ Warszawy. Na pewno jakiś kluczowy; świadczy o tym niesamowite pulsowanie, tętnienie, bezustanne przelewanie się strumieni ludzi we wszystkie strony! Wydaje się, że jest to kilka rzeczy naraz: pokątne serce, nerki i kloaka. Panuje tu smutek, wściekłość, wolność i szaleństwo... ".
Po pewnym czasie wrastania w Warszawę przychodzi moment, że dostrzega się jej piękno, wielkość i sens, nawet poprzez lokalną Żabkę, która, jak pisze Masłowska, "kiedyś była dla mnie banałem banałów rzeczywistości. [...] Dziś nadszedł czas, by to wszystko odszczekać i przyznać, że nie ma na tej ulicy drugiej przestrzeni w tym stopniu socjologicznie zagęszczonej, aktywnej, tak bogatej w sensy. Przestrzeni czynnego przenikania się ludzkich spraw: szczęścia z nieszczęściem, przyjemnego z pożytecznym, nieprzyjemnego z niepożytecznym. Moja Żabka jest urzędem, stołówką, źródełkiem, klubem dyskusyjnym, świetlicą, centrum integracji i dezintegracji. Domem Polaka. Ustawienie półek i kas jest takie, że już jedna osoba oczekująca na hot doga z sosem arabskim wytwarza tłok, dwie zaś nabuzowany, łatwopalny tłum. To sprzyja interakcjom, konfliktom".
Jednak miernikiem, jak bardzo Masłowska stała się warszawską autochtonką, jest jej stosunek do siedziby ZUS na Ochocie. "[...] tak lubię ZUS na Orzeszkowej, mój urząd marzeń. Być zmuszonym pójść tam, to jakby jechać do domu. W drodze człowiek jeszcze rwie włosy z głowy, ociąga się i zamartwia, antycypując nieporozumienia. Przypomina sobie wszystko, co najgorsze, uzbraja się w cierpliwość, ćwiczy w myślach scenki, w których zachowuje spokój, nie reaguje na kąśliwości, a cięte riposty przychodzą mu do głowy od razu, a nie pod prysznicem po dwóch tygodniach. [...] Tak jest właśnie w tym ZUS-ie. Każdy petent witany jest tu ze szczerym zainteresowaniem, wręcz pasją. Już u progu pojawia się starszy ochroniarz w polarze, z rękami poczciwie złożonymi na podołku. [...] Czekając, zapadam w półsen. Przypomina mi się, ile miłych chwil spędziłam tu z zaangażowanymi pracownikami, słuchając łagodnego pomruku drukarek wypluwających nieskończone wydruki". "Takie jest właśnie życie: piękne, brzydkie, skromne, śmieszne i bardzo straszne" - podsumowuje Masłowska.
"Mam tak samo jak ty" to zbiór felietonów Masłowskiej pisanych do "Tygodnika Powszechnego" od jesieni 2020 do jesieni 2022 r. Nie jest to jej pierwszy zbiór felietonów, ujętych w formie książkowej. Oficyna Literacka Noir Sur Blanc wydała książki "Więcej niż możesz zjeść" (felietony kulinarne) oraz "Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu" i "Jak przejąć kontrolę nad światem 2". W ubiegłym roku ukazał się dramat "Bowie w Warszawie". Ostatnia pełnowymiarowa powieść pisarki to "Inni ludzie". Na jej podstawie powstał film w reżyserii Aleksandry Terpińskiej.
Książka "Mam tak samo jak ty" ukazuje się 16 czerwca nakładem Wydawnictwa Literackiego.