"Scenariusz dla możliwego, lecz nieistniejącego aktora instrumentalnego" Bogusława Schaeffera gra pan od ponad czterech dekad. A gdyby ktoś postanowił dziś napisać scenariusz, tym razem dla istniejącego, a nie tylko możliwego, aktora instrumentalnego, od czego powinien zacząć?

Reklama

Jan Peszek: Myślę, że dokładnie od tego samego pierwszego zdania, którym zaczynam "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". A brzmi ono: "Im dłużej zajmuję się sztuką, tym wyraźniej widzę, że jest ona uzależniona od wielu czynników zewnętrznych". W moim przekonaniu ten tekst, co zresztą potwierdzają widzowie, którzy od 43 lat przychodzą na spektakl, został tak napisany, jakby Bogusław Schaeffer zrobił to dzisiaj. Gram go już tak długo, bo stał się on moim osobistym wyznaniem, manifestem artystycznym i jestem bezwzględnie przekonany co do słuszności wszystkich opinii w nim zawartych. Schaeffer przekazał prawdę, że trzeba być wiernym sobie. Potwierdził tym samym moje przeczucie, że los artysty zależy od niezależności, jaką zachowa on wobec "cywilizacyjnego komfortu". Tak o tym mówię, a wie pani, że początkowo nie chciałem grać "Scenariusza…"?

Skąd ten opór?

Tekst mnie oczywiście olśnił. Ale on nie miał żadnych znamion teatralnych. To był po prostu wykład. Powiedziałem Schaefferowi, że nadaje się do wygłoszenia z akademickiej katedry, a nie do pokazania w sali teatralnej. Ale on był cierpliwy i czekał, aż do niego dojrzeję. "Scenariusz…" powstał w 1963 r., kiedy spotkaliśmy się z Bogusławem w zespole MW2. Byłem wtedy studentem drugiego roku krakowskiej szkoły teatralnej, czyli jeszcze nie w pełni aktorem, dlatego w tytule jest słowo "nieistniejący". Ale jest też słowo "możliwy", podobno on przewidział, że ja będę tym aktorem, który jego idee aktora instrumentalnego wypełni. Może miał rację. Stał się zresztą dla mnie od samego początku mistrzem, odkrył przede mną światy, których szkoła teatralna mi nie pokazała. Jako młody człowiek przyswajałem dzięki niemu awangardę, burzyłem stary porządek.

Bogusław Schaeffer przewidział, że będzie pan aktorem instrumentalnym, w przeciwieństwie do pana rodziców. Oni chyba zakładali, że zostanie pan dentystą.

Tak, bo ojciec był dentystą, wspaniałym fachowcem, który miał dobrą klientelę w Andrychowie. Byłem najstarszy z sześciorga rodzeństwa, więc naturalną koleją rzeczy był fakt, że przejmę po nim gabinet. Już nawet klepałem mostki, przygotowując się do fachu, który da mi dobrobyt. Rodzice nie mieli nic wspólnego ze sztuką, choć mama pięknie śpiewała. Miała naturalny, nieszkolony głos. Za jej sprawą teatr był obecny w naszym domu. Rodzice jeździli na spektakle do Krakowa, Bielska i opowiadali o tym, co zobaczyli. Poza tym do Andrychowa też przyjeżdżały teatry. Grali w nich moi późniejsi koledzy - na przykład Maja Zającówna-Radwan, w której się podkochiwałem, czy Andrzej Kozak, z którym spotkałem się nie raz na scenie. No i tak się to wszystko potoczyło, że zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej.

Reklama

Podobno na pana widok siedzący w komisji egzaminacyjnej Jan Nowicki wybuchnął śmiechem.

No tak, bo ja byłem chłopcem z tzw. dobrego domu, w eleganckim, szytym na miarę, czarnym garniturze maturalnym, w białej koszuli, krawacie i do tego w chińskich tenisówkach, zalatujących gumą, ponieważ należało być w miękkim obuwiu. Od samego wejścia do szkoły miałem poczucie, że jestem w domu wariatów. I pewnie dlatego docierała do mnie tylko część komunikatów członków komisji. W efekcie dostałem się z listy rezerwowej.

Bo nie potrafił pan kląć?

Tak. Kazali mi powiedzieć najgorsze słowa, jakie znam, więc usłyszeli coś w rodzaju: "nie pozwolę sobie w kaszę dmuchać". Trudno, żeby Janek Nowicki się nie śmiał. Teraz klnę dość często, na przykład kiedy prowadzę samochód i ktoś wyprowadzi mnie z równowagi. Robię to też podczas prób ze studentami w szkole teatralnej. Podpowiadam im mocne słowa posiłkowe, które powinni głośno wypowiedzieć, bo gdy je usłyszą, stają się one katalizatorami emocji. To szalenie pomaga w otwarciu się. Przecież w tym zawodzie prywatne emocje przekładają się na emocje ról, więc muszą hulać w sposób absolutnie nieskrępowany, tak jak nasze ciała. Jeżeli ktoś nie robi tego swobodnie, jego napięcia przechodzą na widza, który też się spina i nie chce takiego aktora oglądać.

Pan z kolei nie chciał oglądać kilku reżyserów, z którymi miał pracować. Niektórzy się pana zwyczajnie bali. Jest pan aktorem trudnym?

Zawsze byłem krnąbrny. Jeśli mi się coś nie podobało, nie było mi po drodze z reżyserem, to prosiłem dyrektora teatru, by mnie od niego uwolnił. Choć lęku niektórych reżyserów nie rozumiem, bo nie jestem agresorem. Ale rzeczywiście jestem strasznie uparty. Mój upór wynika z chęci zachowania wysokiej jakości produktu, co oczywiście nie oznacza, że mam zawsze rację. Chętnie się podporządkowuję, czego dowodem jest cała grupa młodych ludzi, wręcz debiutantów, którzy ze mną pracowali. Na pewno jestem wymagający, uwielbiam dyscyplinę, co wyniosłem od Schaeffera, w którego tekstach wszystko ma proweniencję muzyczną. A muzyka, będąc abstrakcją, opiera się na matematycznej dyscyplinie.

Reżyserem, którego zdaje się akceptował pan do końca, był przez lata Mikołaj Grabowski.

Zbliżyliśmy się, ponieważ nasze losy są bardzo do siebie podobne. Pochodzimy z małych prowincjonalnych miast, ze stabilnych rodzin. Spotkaliśmy się w zespole MW2 i okazało się, że mamy pokrewne poglądy na funkcjonowanie aktora. Łączyły nas też gusty literackie. Kiedy w Teatrze im. Jaracza w Łodzi pracowaliśmy nad "Trans-Atlantykiem", przychodziłem do Grabowskich, którzy mieszkali w okropnym bloku na dużym osiedlu, i tam czytywaliśmy Gombrowicza, zaśmiewając się z tych samych fraz, a także zastanawiając, jak to zrobić, by te literackie sformułowania przełożyć na język teatralny. Grabowski, jak i Schaeffer, to były ważne osoby w moim życiu teatralnym.

U niego zagrał pan jedną ze swych najistotniejszych ról - Gonzala.

Dzięki temu, że Schaeffer ośmielił już wcześniej tego dobrze ułożonego chłopca z prowincji, łatwiej mi było zrozumieć ekstremalny świat Gonzala w "Trans-Atlantyku". Mikołaj Grabowski dał mi do ręki jeszcze jedną broń, którą była zgoda na totalną improwizację. Powiedział mi na boku, że mam rozwalać wszystko, zaskakiwać kolegów, prowokować ich w trudny do zaakceptowania sposób. Odważyłem się na to dopiero, kiedy umalowałem na czerwono usta. To była mocna maska, za którą mogłem się ukryć. Ze względu na homoseksualne skłonności Gonzala, ale też jego anarchistyczną naturę, ta rola musiała stać się absolutnym, ekstremalnym żywiołem. Ponieważ to się udało, w Polsce zaczęło się na jej punkcie szaleństwo, a ja stałem się znany. Pan Bardini dzwonił do mojej żony i pytał, gdzie mnie do tej pory chowała.

To właśnie wtedy zaczął pan robić prawdziwą karierę?

Tak, dzięki roli Gonzala stałem się znany. Pamiętam, jak po latach Mariusz Treliński, z którym wielokrotnie pracowałem, mówił, że na studiach w łódzkiej Filmówce z grupą reżyserów i operatorów uciekał z zajęć, by oglądać ten spektakl. A to dlatego, że nikt wcześniej tak jawnie i z taką dezynwolturą nie wypowiadał się na temat tabu, jakim był homoseksualizm. W socjalizmie takie zjawisko przecież nie istniało. Ten Gonzalo rozkwitł jak dziwny, trujący, ale i fascynujący kwiat. Spadł na mnie wtedy deszcz nagród, z którym sobie poradziłem dzięki temu, że przez cztery wcześniejsze lata w łódzkim Teatrze Nowym, do którego przeniosłem się z Teatru Polskiego we Wrocławiu, w zasadzie nic nie zagrałem. Byłem więc odporny zarazem na przykre baty, jak i na grające surmy oraz laury. Miałem pancerz nosorożca.

Niebawem zagrał pan znowu homoseksualistę, tym razem w filmie "Pożegnanie jesieni" Trelińskiego. Pamiętam, jak całował się pan na ekranie z Janem Fryczem.

Podobno Krzysztof Zanussi powiedział, że to był najbardziej zmysłowy pocałunek w historii polskiego kina. Ale kamera zagląda aktorowi w duszę, wychwytuje najczulsze emocje. Prawda była taka, że myśmy się z Jankiem strasznie trzęśli, bo w nieogrzewanym pałacu, w którym kręcono film, było potwornie zimno. I to, co najlepiej z tego wszystkiego zapamiętałem, to dygotanie ciała. Rolę homoseksualisty hrabiego Łohoyskiego dostałem z rozpędu po sukcesie Gonzala.

Pan lubi grać nieoczywiste postaci. Nie ma pan oporów przed wcielaniem się na przykład w zwyrodnialców?

Nie, bo jestem bardzo ciekawy natury człowieka i nie boję się wchodzić w jej mroki. Nie boję się zagrać na przykład pedofila, kogoś, kto we mnie prywatnie budzi sprzeciw i trudno mi zrozumieć jego motywy. Nie jesteśmy aniołami, czają się w nas różne diabły. A ten zawód daje mi szansę poruszania się w bardzo różnych rejonach człowieczeństwa. To jest jedna z pasji, które towarzyszą mi w aktorstwie. Dlatego reżyserzy obsadzają mnie w rolach kobiet, homoseksualistów… Zdarza się, że ktoś wysmaruje plakat, na którym jest moje zdjęcie, pisząc "pedał". I ja się z tego cieszę, bo oznacza to, że gram wiarygodnie. Mam kolegów, którzy z lęku, że będą kojarzeni z odmiennością seksualną, nie przyjmują takich ról.

Pan nie tylko grywa odmieńców, ale jest pan w stanie wcielić się w dziecko, jak to się dzieje w spektaklu "Ojciec, matka, tunel strachu" w krakowskim Narodowym Starym Teatrze. Przewrotność tej roli polega na tym, że pana rodzicami na scenie są syn Błażej i synowa Katarzyna Krzanowska.

Ten spektakl ma ciągle powodzenie, bo jest ważnym głosem w dyskusji na temat tego, czy dziecko da się wychować. Oczywiście jakoś się go tam wychowuje, ale jest to raczej skazane na porażkę. Interesowało mnie poznanie świata od strony dziecka, bo przecież sam jestem ojcem, które jakoś wyedukował córkę i syna.

Tak pan ich wyedukował, że Maria jest aktorką i znaną piosenkarką, a Błażej aktorem i reżyserem.

To były ich niezależne wybory, które uszanowałem. O ile Maria od początku wiedziała, co chce robić w życiu, o tyle Błażej wskoczył w ten zawód w ostatniej chwili. Z dużą ciekawością wciąż przyglądam się Błażejowi. Światy teatralne, które stwarza, są niezwykle interesujące. Choć był czas, że zadawałem sobie pytanie, czy dokonał dobrego wyboru. Jest niezwykle otwartym, łatwym do zranienia człowiekiem. Zwyczajnie się zamartwiałem, jak będzie w tym świecie wiosłował, bo doskonale wiedziałem, że w teatr wpisany jest na stałe rodzaj okrucieństwa. Ale nigdy go nie przekonałem do zejścia z obranej drogi. Choć mówiłem, że w tym zawodzie trzeba wciąż bywać, pokazywać się, czasem merdać ogonkiem...

Pan merda?

To jest ostatnia rzecz, która zarówno Błażeja jak i mnie interesuje. Podobnie jest z synową i z moją córką. Oni tak zostali wychowani. Ale mimo tego nieźle sobie radzą. Choć wszyscy wiemy, że wielu ludzi całkiem sporo rzeczy sobie wymerdało.

Ostatnio Błażej reżyserował pana i Annę Polony w "Spóźnionych kochankach" w krakowskim Teatrze Słowackiego. To było ważne dla pana spotkanie?

Tak, bo z Anną Polony nigdy nie mieliśmy szansy zagrać razem czegoś większego. Poza tym byłem ciekaw, jak Błażej sobie z Anią poradzi, w końcu to prawdziwa aktorzyca. Ale chyba już na trzeciej próbie zaproponowała, by mówił do niej po imieniu, co było dla niego ewidentnym sygnałem, że jest akceptowany. Ona naprawdę zachowywała się jak uczennica, która stoi w mundurku, kiwa głową, mimo że niektóre prośby reżysera wcale nie były po jej myśli. Byłem pełen zachwytu nad tym, jak to wszystko się pięknie potoczyło.

"Spóźnieni kochankowie" to opowieść o miłości bardzo dojrzałych ludzi, którzy wcześniej nie mieli szczęścia spotkać kogoś naprawdę bliskiego. W pana życiu jest odwrotnie.

Z Teresą niebawem będziemy obchodzić 50. rocznicę ślubu, a znamy się od przedszkola, choć po drodze po obu stronach były inne fascynacje. Ale w pewnym momencie dojrzeliśmy do odpowiedzialnego wyboru i teraz się śmiejemy, że zmienianie czegokolwiek nie ma najmniejszego sensu.

No to już nie wiem, czego mam panu życzyć. Bo ma pan miłość, udane dzieci, sławę…

Rzeczywiście nie jest źle. Póki co jesteśmy zdrowi, mamy perspektywę skierowaną przed siebie, a nie wstecz. Jeżeli mam sobie czegoś życzyć, to wytrwałości w walce, żeby nie ustępować. Żeby ten jej imperatyw wciąż był we mnie. No i żeby nigdy nie merdać ogonkiem.