O czym dziś, w końcu roku 2009, warto robić "Tango" Sławomira Mrożka?
Jerzy Jarocki: Trochę mnie poirytował Jarosław Marek Rymkiewicz, strofując moich ulubionych dramatopisarzy jako grupę "spisku szyderców", w dodatku wywodzącą się jeszcze z trujących wyziewów PRL-u. Zajrzałem do "Tanga" (po prawie pół wieku) i uderzyło mnie ono energią, żywotnością i profesjonalnością. Dodatkowo przypomniałem sobie, że już w latach 70. czepiano się w Polsce twórców teatru, że widzieli w tej sztuce tylko miałką groteskowość, parodię, a przegapili jej wielkie serio. Nie było to ścisłe. Już w połowie lat 60. niemiecka krytyka dostrzegła w Axerowskim "Tangu" "boese Komik". O moim "Tangu" ze Starego Teatru krytyka pisała jako o "wstrząsającym przeżyciu", więc chyba była w tym naszym piętnowaniu teatru lekka przesada.
Zatem swoim spektaklem odpowiada pan na krytykę Rymkiewicza i odnajduje w "Tangu" owo wielkie serio?
Tak. Trzeba pamiętać, że po 1968 roku Mrożek przez pięć lat był u nas zakazany. Przez ten czas świat się zmienił – rok 1968 na świecie i w Polsce, wkroczenie naszych i sowieckich wojsk do Czechosłowacji. Wszyscy zmądrzeliśmy, publiczność zaczęła potrzebować czego innego. Mrożek to wyczuł i zmienił ton swego pisarstwa. O "Tangu" zaś mawiał, że niesłusznie jest ono traktowane jako utwór groteskowy, podczas gdy on już groteski nie lubi, a wtedy użył jej jako ornamentu. Istotą "Tanga" są rzeczy poważne, może nawet tragiczne. Tak pisał Jan Błoński. Uważał, że Artur w swoim buncie zbliża się do bohaterów tragicznych.
Pańskie przedstawienie też będzie bliżej tragedii?
Ten tekst ma w sobie komediowość wpisaną już w strukturę scen i budowę dialogów. Nie ma sensu tego burzyć, bo jest to przecież wartość "Tanga". Rzecz w tym, aby zachowując to, odnaleźć w nim powagę. Coś, co nazwałbym ludzką substancją Mrożkowskich bohaterów. To właśnie spowoduje, że nie musimy mieć tu do czynienia z kukłami ani karykaturami. Nie chciałbym, żeby inscenizacja poszła w stronę kabaretu, a takie granie jest pokusą dla każdego aktora, nawet najlepszego. W krakowskim "Tangu" z 1965 roku lepiej pracowało mi się z młodymi aktorami – Nowickim, Bińczyckim – niż starszym pokoleniem. I młodzieżowa publiczność zdecydowanie bardziej żywiołowo to przedstawienie przyjęła. Czy nowe "Tango" będzie równie dotkliwe dla dzisiejszej młodzieży? Chyba nie. Myślę jednak, że będzie wystarczająco poważne. Dlatego patrzę z nadzieją na Stomila, Eugeniusza, bo są to przecież adwersarze Artura. Jeśli będą wystarczająco mocni, Artur będzie miał z kim dyskutować.
O czym będzie dyskutował w pana spektaklu? Gdzie przebiega oś konfliktu?
Mrożek wyśmiewa awangardę uosabianą przez Stomila, tymczasem ja próbuję go w jakimś stopniu zrehabilitować. Staram się te postacie uwolnić od historii. Mnie bardziej zależy, by na Stomila spojrzeć jak na artystę dzisiejszego. Dlatego "nie robi w pacynkach", tylko tworzy przedstawienie o Adamie i Ewie w raju. Ogląda i osądza to jego sceniczna rodzina i publiczność w teatrze. To daje mu większą wiarygodność w późniejszych sporach z synem o sztukę. Natomiast Artur wchodzi wręcz w tematykę genderową. Pyta, kim jest. A kwestie poszukiwania własnej tożsamości są trwałe, niezależnie od zmiany pokoleń.
Kim w takim razie będzie Edek? Reprezentantem otaczającej nas rzeczywistości?
Bałbym się wyciągać Edka z konstelacji, w której umieścił go Mrożek. On traktuje Edka jako siłę uśpioną, pozbawioną ideologii, za to gotową w każdej chwili ideologię przejąć.
To jeszcze bardziej groźne. Ilu mieliśmy podobnych…
Wielu. Byli chętni do wchodzenia w koalicje i układy, gdzie siła ich będzie potrzebna. Siła tworząca władzę. To jest u Mrożka. Wszechchamstwo w postaci Edka czeka na propozycje. Nieważne, czy przyjdą z lewa, czy z prawa. On chce tylko zaistnieć, a ma do dyspozycji tylko siłę. Mrożek nigdy nie ukrywał, że ta diagnoza dotyczy także Polski.
Mrożek zawsze podkreślał swój negatywny stosunek do Polski.
Nie do Polski, ale do PRL. Patrząc z oddali, dostrzegał bardzo wiele z naszej społecznej sytuacji. Widać to w "Pieszo", "Emigrantach", "Alfie", "Portrecie". Może zawdzięczał to podwójnej perspektywie. Własnej polskości, a z drugiej strony emigracji.
"Tango" jest dzisiaj sztuką polityczną?
Sądzę, że tak, choć nie był to główny powód mojego nim zainteresowania. Cały świat odczuwa dziś potrzebę przebudowy neokapitalizmu. Czuć ferment. Wiele państw poszło w lewo, by wspomnieć tylko wybór Obamy. Myśl polityczna i filozofia ciągle szukają trzeciej czy raczej czwartej drogi. Do głosu dochodzą też fanatyzmy. A o tym wszystkim mówi "Tango". Dlatego, szczególnie w końcówce, będzie tak odbierane.
Uchodzi pan za reżysera wiernego literaturze. Takie podejście w polskim teatrze jest dziś raczej rzadkie.
Z tą wiernością literaturze sprawa nie jest oczywista. W 1958 roku, mając za sobą ledwie rok reżyserskiej kariery, buńczucznie zapowiadałem niezależność od literatury. Potem krytyka uznała mnie za reżysera sprzyjającego autorom. Była w tym prawda, ale też pułapka. Zawsze chciałem zrozumieć, co chciał napisać autor. Potem zobaczyć, co mu wyszło. Potem tak skonstruować spektakl, by odsłonić "to najważniejsze". Czasami ta operacja się udała i nie było widać szwów. Wtedy wszyscy byli szczęśliwi – i autor, i krytycy. Czasami operacja zbyt wiele odsłaniała krwawej prawdy o utworze. Wtedy autorzy czuli się poszkodowani. Krytyka zaś albo zupełnie nie zauważała ran zadawanych utworowi, albo biła mnie po łapach, że naruszyłem wspaniałe dzieło.
Nowy polski teatr się panu podoba czy raczej irytuje?
Wielu młodych reżyserów uczyłem. Niektórych podziwiam. Martwi mnie tylko to, że coraz mniej jest teatru w czystej postaci. Młodzi twórcy porzucają teatr na rzecz pracy na pograniczach filmu, multimediów, reklamy. W każdym spektaklu mamy dziś ekrany, najlepiej, żeby było ich jak najwięcej. Wszystko staje się uderzająco podobne. Rozumiem, że chcą w ten sposób nawiązać kontakt z młodą publicznością kinową. Edek w "Tangu" też mówi: "Wolę kino!".
W pańskiej "Miłości na Krymie" nie ma ekranu, a młoda publiczność też reaguje znakomicie.
Oczywiście, podobnie jest na "Kosmosie". Nie wszyscy nagle musimy robić teatr w stylu filmów Almodovara. Przypuszczam też, że młodzi kalkulują sobie, że to się lepiej sprzeda, przyniesie zysk.
Sądzi pan, że teatr w czystej postaci skazany jest na powolną śmierć, bo wyprze go hybryda teatru z filmem czy multimediami?
Nie mam żadnych apokaliptycznych wizji. Nie ma mowy o końcu teatru. Potrzeba spotkania na scenie żywego człowieka ciągle przyciąga młodych wrażliwców. Czasami, bardzo rzadko, ekran pomaga w bardziej wnikliwym równoczesnnym podglądaniu zakamarków wnętrza człowieka.