Gorodeckaja to nie polskie nazwisko. Skąd pochodzisz?
Wiktoria Gorodeckaja: Urodziłam się na Litwie, w miasteczku Poniewież, 120 km od Wilna. Po maturze przyjechałam do Polski do mamy. Zostałam. Poczułam, że chce zacząć na nowo. Pierwszy rok był straszny, bo nie umiałam słowa po polsku. Znam litewski i rosyjski, bo pochodzę z mieszanej rodziny. Moja babcia była Rosjanką, którą Niemcy podczas wojny przywieźli na Litwę do pracy. Na podwórku mówiło się po litewsku, w domu po rosyjsku.

Reklama

Nie masz zatem polskich korzeni?
Nie mam. Aktorskich też nie. W moim miasteczku był teatr, ale nigdy w nim nie byłam. W rodzinie nikt mnie też aktorstwem nie zaraził. Kiedy tu przyjechałam, ojczym zapytał, co potrafię robić. Powiedziałam, że umiem tańczyć, śpiewać, trochę recytować. Znalazł szkołę państwa Machulskich. Żeby się tam dostać, nauczyłam się polskich tekstów na pamięć, nie znając znaczenia niektórych słów. W trakcie nauki, poczułam, że chcę więcej.

Świetnie mówisz po polsku, nie słychać wschodniego akcentu…
Bo tu uczyłam się wszystkiego od początku – i od razu poprawnie. Nie umiem nawet niepoprawnie akcentować. Na początku wstydziłam się, że jestem ze Wschodu. Czasami jednak akcent wychodzi mi na scenie, kiedy „jestem w emocji” lub kiedy świeży tekst nie leży mi w gębie.



Potem spotkałaś się w szkole z m.in. Mariuszem Benoit…
On i pan Wiesław Komasa ukształtowali mnie jako aktorkę. To są dwie różne szkoły, teatry, które lubię.

Co z ich teatrów wzięłaś dla siebie?
Od Komasy metafizykę i wyobraźnię. Na pierwszym roku trzeba wymyślić etiudę i ją przygotować. Studenci najczęściej wybierają poważne tematy: pijaństwo, zdrada, dziecko czy poronienie. A Komasa nakłaniał do niesztampowego podejścia. W mojej etiudzie „Sen” grałam gumę do żucia. Otwierał nam wyobraźnię na dźwięki, zapachy. A Mariusz Benoit – inny biegun. Jego lekcje przydają mi się teraz, kiedy przygotowuję Balladynę. Mam wrażenie, że na scenie ciągnie mnie bardziej za emocją niż za myślą. A Benoit jest za myślą. Wszystko ma być oparte na inteligencji aktora. Mówił, że za cokolwiek się bierzemy, to i tak podstawą jest nasze doświadczenie. Najważniejszy jest człowiek. Bez udawania. Jak mówię, to wiem o czym. Nie udaję, że wiem.

Twoja rola w „Moulin Noir” to chyba najlepszy przykład tej szkoły…
To był nasz egzamin w szkole. Pan Maciej Englert zaproponował reżyserowi Marcinowi Przybylskiemu, żeby wystawić go na deskach Współczesnego.

Reklama



Za rolę w spektaklu dostałaś w Łodzi nagrodę im. Jana Machulskiego oraz symboliczne 100 dolarów… Co taka nagroda oznacza dla młodej aktorki?
Jest jak talizman, dobra wróżba. To był pierwszy rok, w którym pana Machulskiego już nie było. Spotkaliśmy się przecież wcześniej, w jego szkole, o czym jury nie wiedziało. Zaproszono na scenę panią Halinę Machulską z oprawionym banknotem. Kiedy padło moje nazwisko, obie płakałyśmy. Nie było co zbierać.

W Teatrze Narodowym musiałaś czegoś nauczyć się od nowa?
Jacques Lassalle jest bardzo wymagający. We Francji repertuar klasyczny gra się tak, że spektakl opiera się na dialogu. Tej konwencji musiałam się nauczyć - dyscypliny w mówieniu i w ciele. Reżyser nie znał polskiego, dlatego ważne było dla niego brzmienie fraz. A ponieważ jestem aktorką emocjonalną, chwilami żywo gestykulowałam. Lassalle prosił o wyeliminowanie rąk. Intencja miała być w mowie. Na początku nie mogłam sobie z tym poradzić. Wtedy bardzo pomógł mi właśnie pan Radziwiłowicz. W tekście „Umowy…” są piękne, długie frazy. Nie wiedziałam, które słowa mam akcentować – Radziwiłowicz, także tłumacz sztuki, służył radą. A w tej ekipie wspaniałych aktorów miałam wrażenie, że to ja nie umiem, że wszystko psuję.

Podobnie było podczas pracy nad „Marat/Sade” z Mają Kleczewską?
To był oddech, bo spektakl to efekt pracy zbiorowej. Największym wyzwaniem była aria, którą tam śpiewam.



Czy młody aktor ma dziś jakieś ideały?
Myślę, że tak. Największy ideał polega chyba na… władaniu słowem. W młodych aktorach jest coraz mniejsza sprawność. A na dużej scenie wychodzi wszystko. Nie ma warsztatu – nie ma nic. Kiedyś nie było mikroportów, grało się klasykę. Ale ten teatr i mistrzowie słowa już odchodzą.

Nie masz ochoty wrócić i zagrać w litewskim teatrze?
Ciągnie mnie raczej do Rosji, choć nigdy tam nie byłam. Chciałabym się dowiedzieć, czy mam coś wspólnego z charyzmą i pracowitością rosyjskich aktorów. Mam chwilami wrażenie, że wszystko, co zdarzyło mi się przed przyjazdem do Polski, tylko się śniło. Jakby na starym obrazie namalowano nowy, ale ten pierwszy czasami się przebija.

Próbujesz bronić Balladyny?
Nie ma ludzi złych, a złość zawsze wynika z braku akceptacji, z otoczenia, wychowania. Będę do końca bronić Balladyny. W naszym spektaklu to dziewczyna z PGR-u, która została wychowana w takich warunkach. Jak w „Domu złym” Wojciecha Smarzowskiego, wszystko w człowieku zależy od tego, gdzie się urodził, jak wychował, do jakich rzeczy jest przyzwyczajony. Balladyna jest wychowywana tylko przez matkę, w biedzie. W jej życiu jest starszy facet Grabiec, potem pojawia się Kirkor i jego piękny świat. Balladyna to nie jest zła kobieta, która zabija z zazdrości. Ona nie ma innego wyjścia. Zło Balladyny wynika z ciągłego napięcia, ze wstrętu do siebie i otoczenia.



Mówisz, że Balladyna była z PGR-u, czyli akcję dramatu przenosicie w niedaleką przeszłość?
Nie osadzamy tej inscenizacji w konkretnym czasie. Ale jestem pewna, że takie Balladyny żyją wśród nas. Ostatnio czytałam artykuł o dziewczynach, które urodziły się w PGR-ach. Teraz przyjeżdżają do Warszawy, próbują się tu zaaklimatyzować, pierwszy raz idą np. do kina. Czują jednak wstyd, że wszyscy wiedzą, że są stamtąd, są gorsze. Podobnie było ze mną, kiedy przyjechałam do Polski. Dziewczyna ze stolicy od urodzenia jest otaczana przez sztuczny świat. A tam… kawa na ławę. Przygotowując się do tej roli, poznałam np. malarstwo Jerzego Dudy-Gracza. Jestem zachwycona, bo w zewnętrznej brzydocie jego postaci odbija się ich brud wewnętrzny. Przeczytałam kiedyś takie zdanie: „wszyscy chcemy walczyć ze złem, ale tak naprawdę nikt z nas nie umie walczyć ze sobą”. Te słowa idealnie czyta się w kontekście „Balladyny” Słowackiego.