Juliusz Słowacki "Balladyna"
Reżyseria: Artur Tyszkiewicz.
Teatr Narodowy w Warszawie
Premiera 11 grudnia
Ocena: 3/6



Nie sposób nie docenić inwencji Artura Tyszkiewicza, który w trwającym ponad trzy godziny spektaklu pokazał wszystkie niemal możliwości techniczne sceny narodowej – bodaj od czasów Grzegorzewskiego nie poruszono na taką skalę tych wszystkich machin. Bo jest to przedstawienie niewątpliwie bardzo atrakcyjne, rozmyślnie igrające z kiczem naszej epoki, z jej plastikowością i tandetą. Pysznym pomysłem jest jezioro Gopło, którym stał się kanał orkiestrowy wypełniony nie wodą, lecz... błękitnymi butelkami PET. W tych butelkach pławi się Goplana, czyli Beata Ścibakówna ucharakteryzowana na Irenę Solską z długimi rudymi włosami.





Reklama

Podziw budzi finałowa scena sądu Balladyny i nad Balladyną z sędziami w angielskich perukach ustawionymi na scenicznych zapadniach układających się w gigantyczne ni to schody, ni rzędy gigantycznego audytorium. Scenografia niczym cytat z jakiejś nowoczesnej inscenizacji barokowej opery, zwłaszcza że towarzyszy tej scenie muzyka – ni to recytatyw, ni trio śpiewane z prawdziwym basso continuo realizowanym na klawesynie. Pojawia się ten pomysł nagle, jak wiele innych – jak muzyka wykonywana na żywo z trzema tandetnymi szansonistkami w równie tandetnych białych kozaczkach.

Wnętrze chatki ubogiej wdowy przypomina do złudzenia podobny pokoik z głośnego „Makbeta” Kleczewskiej. Skierka i Chochlik, czyli Jerzy Łapiński i Andrzej Blumenfeld, to włóczędzy śpiący w kontenerze na śmieci... Zamek Kirkora i Balladyny przypomina niesłychanie elegancki salon – niemal jak z komedii Wilde’a. Brać i wybierać. Są tu pomysły smakowite, pastisze wskazujące na to, że ta „Balladyna” mogłaby pójść i w takim cokolwiek parodystycznym kierunku, są też i kompletnie niezrozumiałe – choćby Popiel rezydujący w szafie wjeżdżającej wśród roślin jakby kupionych chwilę temu w jakiejś pobliskiej kwiaciarni... Czasy mamy postmodernistyczne, ale to nieustanne mieszanie wszystkiego ze wszystkim bywa już męczące.

Przedstawienie Tyszkiewicza to także wątpliwy tryumf teatru high-tech. Diabli wiedzą czemu nieźle przecież mówiących aktorów Teatru Narodowego wyposażono w mikroporty. Kilka razy zresztą spłatały one psikusa. A to przesterowały dźwięk, a to sprawiały, że goplańskie jezioro z plastikowych butelek chrupało jak trzęsienie ziemi.



Można traktować tę „Balladynę” jako pretekst do pokazania feerii teatralnych pomysłów większej i pośledniejszej wartości. Wydaje mi się jednak, że szkoda dramatu Słowackiego. W roli Wiktorii Gorodeckiej nie ma żadnego wysiłku, tragedia w jej interpretacji ma jakąś nieznośną lekkość teatralnego bytu, matka Balladyny w ujęciu Małgorzaty Rożniatowskiej (grającej gościnnie, jakby w Narodowym zabrakło wybitnych aktorek do tej roli, sam naliczyłem ich ze cztery) to ledwie łasa na zaszczyty arywistka, też pozbawiona tragizmu. Popiel Jarosława Gajewskiego z innej bajki, huczący swoją rolę, jakby ją grano w Teatrze Polskim, ale około 1950 roku. Broni się charakterystycznością jedynie Emilian Kamiński – i może warto by zatytułować to przedstawienie „Świat według Grabca”.

Dzbanka z malinami na scenie nie było. Malin nie ma, tragedii też niewiele. Lekkostrawne trzy godziny na czas przedświąteczny. Czy nie za lekko, proszę państwa?