Tekstem Jacka Wakara o kondycji polskiego teatru rozpoczynamy debatę nad stanem kultury narodowej po odzyskaniu niepodległości. Jak nasi artyści odnaleźli się po upadku komunizmu, zniesieniu cenzury, części mecenatu państwowego oraz innych przemianach 1989 roku? Mijające dwudziestolecie było okresem artystycznego rozwoju czy kulturalnej zapaści? Czy nasza kultura radzi sobie z wyzwaniami współczesności - wolnym rynkiem, integracją europejską i globalizacją? Jaką pozycję na arenie międzynarodowej mają polski film, literatura, muzyka rozrywkowa, klasyczna, jazz, sztuki plastyczne i architektura? To niektóre zagadnienia, nad którymi zastanawiać się będą nasi publicyści. Teksty ich autorstwa ukażą się w najbliższych numerach "Dziennika Gazety Prawnej".
Nie powiem wprost, czy minione dwudziestolecie to dla polskiego teatru był dobry czas. Wyraźniej widać z dalszej perspektywy. Dziś bez wysiłku byłbym w stanie wymienić listę sukcesów ludzi teatru i pozytywnych zjawisk, które trzeba odnotować. A z drugiej strony tylko ślepy nie dojrzy, ile przez te dwie dekady straciliśmy. Być może nie ma nad czym załamywać rąk - taka jest naturalna kolej rzeczy. A jednak - coś chyba bezpowrotnie się skończyło.
Cofnijmy się o tydzień. W tym samym czasie w Warszawie miały miejsce dwa wydarzenia, które przy dobrych wiatrach mogły mieć znaczący wpływ na postrzeganie dzisiejszego polskiego teatru. Dobre wiatry wszelako nie powiały czy raczej ich kierunek odwrócili sami bohaterowie opisywanych zdarzeń. Myślę o Forum Obywatelskim Teatru Współczesnego zwołanym w reakcji na słabość ostatniego krakowskiego Kongresu Kultury. I myślę o Forum Współczesnego Teatru, skupiającym twórców urodzonych w latach 70. i 80. Jego organizatorzy mają ambicje nie lada. Chcą się przedstawiać jako głos generacji, która w największym stopniu kształtuje obraz polskiego teatru tu i teraz. Wydaje się jednak, że sprawy są zdecydowanie bardziej skomplikowane i nie do krytyka należy rozstrzyganie, kto ma rację w realnym ciągle sporze. Dlatego Dziennik Gazeta Prawna programowo nie stanął po żadnej jego stronie, uznał oba fora za istotne przede wszystkim dla środowiska. Jakie przyniosą efekty, okaże się dopiero za jakiś czas.
Już teraz wiadomo za to jedno. Polski teatr i jego twórcy kończą pierwszych 20 lat wolności podzieleni. Młodzi rosną w siłę, mając poczucie, że to od nich przychodzi to, co w teatrze najbardziej wartościowe. Mimo zachowania pozorów szacunku wobec artystów bardziej doświadczonych stosują też zbyt często zasadę "kto nie z nami, ten przeciw nam". Dowód? Choćby ostatni wybór Grzegorza Brala na szefa artystycznego warszawskiego Teatru Studio, zdaniem młodych z racji zastosowanych procedur co najmniej dyskusyjny. Tymczasem założyciel wrocławskiego zespołu Pieśń Kozła już z powodu dokonań artystycznych zasługuje na kredyt zaufania. I ma atut nie do przecenienia. Nie jest wplątany w jakiekolwiek środowiskowe czy też warszawskie układy. Gwarantuje niezależność. A swoją drogą zastanawiam się, czy gdyby w takich samych okolicznościach na dyrektora Studia wybrano - dajmy na to - Michała Zadarę, jednego z założycieli Forum, reakcja byłaby równie ostra. Wątpię.
Starsi natomiast zdecydowanie zbyt często szukają ujścia dla własnych zawodowych frustracji. Może problemem jest dla nich dostrzeżenie, że polski teatr to dzisiaj wielość estetyk oraz reżyserskich i aktorskich strategii. Może to, że publiczność nawet na moment nie odwracając się od teatru, częściej wybiera propozycje ich młodszych kolegów, też burzy spokój. Choć przecież taki punkt widzenia także jest jednostronny. Spektakle Jacques’a Lassalle’a w Teatrze Narodowym ("Tartuffe, czyli szalbierz", "Umowa, czyli łajdak ukarany"), uważane za egzemplifikację tradycji, miesiące po premierze notują na widowni komplety. A wcale nie jest to odosobniony przypadek.
Stąd wniosek, że ostatnie XX-lecie nie potrafiło zaszczepić w samych twórcach najpierw przekonania, że polski teatr nie musi być szyty wedle jednej miary, wyłącznie tej samej sztancy. O tym, jak znakomite skutki przynosi szlachetne współzawodnictwo reżyserów oraz wzajemny dialog między ich przedstawieniami, przekonał ostatni sezon, zapewne najlepszy w omawianym czasie. Wizerunek stanu posiadania polskiego teatru zbudowały spektakle Grzegorza Jarzyny ("T.E.O.R.E.M.A.T.", "Między nami dobrze jest"), Krystiana Lupy ("Persona. Tryptyk/Marilyn"), Krzysztofa Warlikowskiego ("(A)pollonia"), Mai Kleczewskiej ("Marat/Sade"), Jacques’a Lassalle’a ("Umowa"), Wieniamina Filsztyńskiego ("Wujaszek Wania"), Piotra Cieplaka ("Król umiera, czyli ceremonie"), Agnieszki Glińskiej ("Lekkomyślna siostra"), Iwony Kempy ("Rozmowy poufne"), a siłą rzeczy wcale nie wszystkie wymieniłem.
Co do niektórych da się znaleźć wspólny mianownik, wobec innych jest to niemożliwe. Świadczy to wszakże o tym, że w ciągu całego poprzedniego sezonu oferta polskiego teatru okazała się nad wyraz bogata. Przypomniała też, że istniał u nas jeszcze nie tak dawno temu teatr inscenizacji. Ostatnie dwudziestolecie zerwało z nim chyba na dobre. Niestety.
Gdy ktoś wspomina o dzisiejszej sile krakowskiego Narodowego Starego Teatru i jako argument podaje, że obok siebie pracują tam grupy związane z Janem Klatą, Michałem Zadarą, Barbarą Wysocką oraz Michałem Borczuchem, tylko się uśmiecham. Pamiętam koniec prawdziwej chwały tej sceny, gdzieś w pierwszej połowie lat 90. W Starym swoje spektakle realizowali wtedy równolegle Jerzy Jarocki, Jerzy Grzegorzewski, Andrzej Wajda i Krystian Lupa. W ramach jednego, rzeczywiście narodowego teatru istniały wtedy cztery autorskie sceny. A wcześniej przecież w Starym swe największe inscenizacje przygotowywał Konrad Swinarski. Nikt mnie nie przekona, że którykolwiek z dzisiejszych wizjonerów z placu Szczepańskiego jest gotów go zastąpić.
W ciągu ostatnich 20 lat przełomowymi dla teatru chwilami zdają się dwie daty. Najpierw, w roku 1992, odejście Tadeusza Łomnickiego, którego uznaję za giganta XX-wiecznego polskiego aktorstwa, a jego miejsce na szczycie do dziś zostało puste. 13 lat potem śmierć Jerzego Grzegorzewskiego, zamykająca w jakiś szczególny symboliczny sposób w teatrze czas wielkich inscenizatorów. Grzegorzewski przez sześć lat był dyrektorem Narodowego, śrubując jego poziom w sposób nieprawdopodobny. Stworzył dla narodowej sceny własny – najwyższy – kod porozumiewania się z widzem. Jego znakami były dzieła Wyspiańskiego, Gombrowicza, Witkacego, Różewicza, Joyce’a. Zatem kanon współczesnego, wciąż poszukującego inteligenta. Mam już od lat poczucie, że znaczenie niedocenionej dyrekcji Grzegorzewskiego wciąż pozostaje od odkrycia. Jego strata pozostawiła lukę nie do zapełnienia. Następców nie miał w istocie Swinarski, nie miał ich Grzegorzewski. Dlatego z jego śmiercią zakończył się etap. Reżyseruje co prawda ciągle wspaniale Jerzy Jarocki, ale już Andrzej Wajda zwrócił się tylko w stronę kina, Krystian Lupa poszedł ku eksperymentom i szuka ze swą publicznością całkiem innego kontaktu. Polski teatr przestaje w takim jak niegdyś stopniu żywić się literaturą, do innych, dla mnie jednak mniej frapujących skojarzeń, się odwołuje.
Łomnicki, Grzegorzewski - nie byli jedyni. Ostatnich 20 lat znaczą odejścia kolejnych wielkich. Tadeusz Kantor, Zbigniew Zapasiewicz, Gustaw Holoubek - o nich myślę szczególnie często. Kazimierz Dejmek, Jerzy Grotowski, Józef Szajna - listę można ciągnąć dużo dłużej.
Teatr szybkiego reagowania
XX-lecie wolności to był czas bardzo dynamiczny, co znalazło odzwierciedlenie również w teatrze. Podjął się on – przede wszystkim w pracach młodych autorów – opisać jakoś, po swojemu, ustrojową transformację. Czy się udało? Niewątpliwie pierwszy raz od czasu rozkwitu scen alternatywnych teatr zaczął mówić głosem odrzuconych. Wprost formułować ich skargi i oskarżenia. Zazwyczaj jednak powodowało to osunięcie się inscenizacji w sferę publicystyki, hołdowanie wszechobecnej skali 1:1, która wydaje mi się największym przekleństwem omawianego okresu. To prawda, polski teatr stał się polityczny. Za często jednak oznaczało to banalność środków wyrazu i oczywistość przesłania. Młodzi twórcy zdobyli się na własny głos, jednak zbyt często zlewał się on w jeden chór, nie do odróżnienia.
Nie lekceważąc propozycji Jana Klaty (jego "Sprawę Dantona" uważam za wybitną), sądzę, że najbliżej opisania transformacji była Maja Kleczewska w wałbrzyskim "Czyż nie dobija się koni" oraz kaliskim "Woyzecku". To zresztą charakterystyczne - dopiero ostatni świetny sezon przyniósł na powrót supremację Warszawy. Wcześniej znaczące rzeczy działy się zwykle na prowincji. Może dlatego, że tam jak w soczewce skupiały się patologie ustrojowych przemian?
W skrótowym szkicu nie ma miejsca na analizę wszystkich zjawisk. Wymieńmy tylko zatem rozkwit scen prywatnych, z tą najważniejszą, Polonią Krystyny Jandy, wspomnijmy o "Metrze" jako jaskółce tych zmian. Odnotujmy, że teatr jako instytucja wciąż szuka adekwatnego do wymogów czasu i rynku modelu funkcjonowania. Brak odpowiedniej ustawy i ręczne sterowanie owocują skandalami w rodzaju odwołania Zbigniewa Brzozy z funkcji dyrektora Teatru Nowego w Łodzi. Dodajmy powolne zabijanie Teatru TV, którym do niedawna mogliśmy chwalić się na cały świat. Bez satysfakcji stwierdźmy, że i krytyka nie jest bez winy, przeceniając sezonowe gwiazdki i nie znajdując języka do opisu wartościowych zjawisk.
A jednak teatr żyje, w tym kotle wrze. Nie będzie jednoznacznych ocen.