"Przyszłość Fredry widzę czarno. Fredro nie jest dziś popularny, bo reżyser nie bardzo może przy nim popisać się <pomysłami>, aktorzy o nim nie marzą, pewnie więc umrze śmiercią naturalną. Trzeba go bowiem wystawiać albo tak jak Jarzyna wystawił <Śluby panieńskie>, uczciwie nazwane <Magnetyzmem serca>, czyli daleko od Fredry, albo bardzo wiernie" - uważa Andrzej Łapicki, który lwią część artystycznego życia poświęcił temu autorowi.

Reklama

Jest tak źle? Fredro wciąż jest jednym z najczęściej wystawianych dramaturgów. Jan Englert, reżyser i odtwórca roli Radosta w "Ślubach panieskich" w Teatrze Narodowym zapowiada: "Nie zamierzam w żaden sposób występować przeciw duchowi tego utworu. Przedstawienie będzie się obracało wokół sfery budzących się uczuć oraz inteligentnego i inteligenckiego rozmawiania bohaterów na ten temat. Fredrowski dialog to muzyka uczuć, jej rytm zmienia się pod ich wpływem".

A jak czytają klasycznego autora młode aktorki? Sceniczna Aniela, czyli Patrycja Soliman: "Aniela w relacji z Klarą jest osobą uległą. Zgadza się na złożenie ślubów, chociaż nie jest do nich przekonana. Przyjaźń z Klarą jest podszyta nie do końca uświadomioną kobiecą rywalizacją. Nie wydaje mi się, żeby to była naiwna panienka, a często tak właśnie jest odbierana. Aniela jest świadoma swojej kobiecości, ciała oraz budzącej się w niej miłości do Gustawa. Jej przewaga nad Klarą polega na tym, że kocha i ma jasny cel".

Klara, czyli Kamilla Baar: "Klara nie ufa mężczyznom. Obserwuje Gustawa, który do pewnego momentu traktuje kobiety przedmiotowo. Dzisiaj jesteśmy wolne, dlatego uznałam, że śluby są punktem wyjścia, konsekwencją desperacji mojej bohaterki. Jej droga wiedzie od ogromnej nieufności do mężczyzn, przez budowanie muru i stopniowe jego kruszenie, ku otwarciu i wierze w miłość. Miłość otwiera wszystkich Fredrowskich bohaterów".

Jedną z dróg grania Fredry wytyczył Grzegorz Jarzyna, który "Magnetyzmem serc" (1999) opartym na "Ślubach panieńskich" udowodnił, że - nie tracąc przy tym dowcipu - może to być drapieżny dramat psychologiczny. Jarzyna potraktował serio sceny komediowych nieporozumień, zastanawiał się, co czują Aniela, Klara, Gustaw i Albin w miłosnym zaplątaniu. Nie sprzeniewierzył się autorowi, ale w radykalny sposób rozprawił z tradycją sceniczną grania Fredry. Na oczach widowni zmieniały się jak w kalejdoskopie kolejne epoki, a z nimi scenografia, kostiumy i przede wszystkim sposób gry. Kawał historii teatru, historii kultury. W ponad dziesięciominutowym finale przedstawienia bohaterowie wyzwoleni z konwenansów i zanurzeni we współczesnej popkulturze konsumują swoją miłość. Triumfowała u Jarzyny miłość niejednoznaczna, podszyta mrokiem, uczucie dalekie od idealnego.

Andrzej Łapicki dla odmiany wybrał drogę wierności autorowi, która dopuszcza subtelną zabawę formą dawnego teatru i służy przede wszystkim zabawie. Bohaterowie Fredry zamieszkują naszą wyobraźnię. Pozostaje konfrontować ich kolejne wcielenia z tradycją sceniczną i podziwiać aktorską grę. Jak Łapickiego, żartującego z własnego wizerunku amanta w roli Radosta w "Ślubach panieńskich" w Teatrze Powszechnym (1995). Albo w reżyserowanych przez niego przedstawieniach warszawskiego Teatru Polskiego, który Łapicki mianował "domem Fredry". Największym powodzeniem cieszyła się "Zemsta", której rangę nadały klasyczne w formie i współczesne w interpretacji role Ignacego Gogolewskiego (Rejent), Daniela Olbrychskiego (Cześnik), Damiana Damięckiego (Papkin) i Wiesława Michnikowskiego (Dyndalskiego). Aktorzy balansowali na granicy pastiszu, zaznaczając ironiczny dystans do świata, który dawno odszedł, a dziś może zostać ożywiony jedynie w teatrze.

Jesienią Wojciech Pszoniak wystawi w Teatrze Montownia "Zemstę" wyłącznie w męskiej obsadzie. Sam zagra Papkina, w roli Podstoliny obsadził Piotra Adamczyka (na zmianę z Przemysławem Stippą). "Podczas pierwszego spotkania panowie mieli pewne obawy, ale wyjaśniłem im, że nie ma mowy o najmniejszej dwuznaczności" - opowiadał Pszoniak. "Mają grać kobiety, a więc nie transwestytów czy drag queen z dolepianymi długimi rzęsami, ale postacie z taką klasą jak aktorzy w <Pół żartem, pół serio>".

Niezależnie od deklaracji reżysera, męska obsada narzuci klasycznej komedii nową interpretację i nowe znaczenia. Andrzej Łapicki kreśli więc chyba zbyt pesymistyczną wizję przyszłości scenicznej ulubionego autora. W każdym razie wiosną i jesienią znowu o Fredrze będzie głośno.