Krystyna Janda, szefowa najgłośniejszej prywatnej antrepryzy w tym kraju, budzi mój coraz większy podziw. Nie tylko za szyfmanowski z ducha pomysł, by wysoki bulwar i gwiazdorskie komedie zarabiały na ambitniejsze, sprofilowane na tematykę kobiecą spektakli. Janda w przeciwieństwie do dyrektorów wielu scen repertuarowych miała odwagę jako pierwsza wpuścić na afisz dramat Sary Kane "Miłość Fedry", który tułał się przez ostatnie lata po bieda teatrzykach, scenach offowych i studenckich. No i ten pomysł, by pod szyldem Polonii dać szansę debiutance…

Reklama

Podoba mi się, że Julia Pawłowska zaczyna karierę z hukiem: sięga po ostry obyczajowo tekst, umie wywalczyć sobie prestiżowe miejsce na premierę, potrafi natchnąć entuzjazmem grupkę aktorów. Podejrzewam, że sztuka Kane siedzi w niej mocno. Drażni bezkompromisowością, didaskaliami "niemożliwymi dla teatru". A jednak po nie mogę pozbyć się wrażenia, że to był falstart.

Spektakl jest grany w foyer Polonii. Krzesła dla widzów rozstawiono dookoła stołu zasypanego kwiatami, może weselnymi bukietami, może pogrzebowymi wieńcami. Z pozoru oglądamy kameralny dramat źle ulokowanych uczuć, grę emocji i pragnień. Bohaterowie nie przychodzą z przestrzeni mitu, Fedra nie jest królową, Tezeusz władcą i wojownikiem, Hipolit, ślubującym czystość synem i kapłanem. Tworzą zwykłą, dobrze sytuowaną rodzinę, zawieszoną w sterylnej obyczajowej klatce.

W Fedrze, jej córce Strofie i odwiedzającym ich dom zaprzyjaźnionym lekarzu jest nawet jakieś dobro, Hipolit przypomina rozkapryszonego studenta, który oblał parę egzaminów i popadł w depresję. Normalność mieszczańskiego świata zostaje jednak zdezawuowana przez obsceniczne frazy, które same włażą postaciom Kane na usta. I tu zaczyna się problem. Pawłowska szuka bowiem w Kane psychologii, chce uprawdopodobnić sytuację, w której macocha pożąda pasierba, przyrodni brat sypia z przyrodnią siostrą, lekarz uprawia seks z pacjentem. Wychodzi na to, że Kane napisała tekst o naszych podświadomych pragnieniach, które zostają wywleczone na wierzch.

Reklama

Próbując uwiarygodnić swój wywód Pawłowska ucieka z naturalizmu w symbolizm, niedomówienie. Dyskretnie gasi światło w scenach miłości francuskiej. Finałowa mordercza i seksualna orgia nie zostanie odegrana tylko opisana przez aktorów czytających didaskalia sztuki. Z drastyczności Kane ocalał tylko knajpiano-ginekologiczny żargon seksualny. Drastyczny język miał w zamierzeniu rozmontowywać i nieodwracalnie kaleczyć przestrzeń i ludzi. U Pawłowskiej jest tylko kwiatkiem do kożucha. Aktorzy międlą te słowa obojętnie. A "Miłość Fedry", która jest przecież sztuką o przekroczeniu tabu, pławi się w wszelkiej emocjonalnej i seksualnej ohydzie, nie przeżyje odcięcia od dosłowności. Nie da się zastąpić przekroczenia ominięciem, unikiem, markowaniem.

Pawłowska wpisuje swoją interpretację Kane w ciąg chybionych realizacji, które próbowały otworzyć jej teksty Szekspirem, uszlachetnić konwencją symboliczną, wysterylizować minimalizmem aktorskim i inscenizacyjnym. Teksty Kane powinno się realizować bez żadnych zahamowań, bez wstydu i kalkulacji. W Polsce zrobił tak tylko Warlikowski w legendarnych "Oczyszczonych" i tylko on odniósł sukces. Polegli Jarzyna, Kleczewska, nie wspominając o szczecińskiej Kanie. Bo Sarah Kane nie jest dla wszystkich. Nie każdy teatr powinien po jej sztuki sięgać, nie każdy widz oglądać, nie każdy reżyser realizować. I to jest najbardziej pouczający wniosek wypływający z błędu Jandy i porażki Pawłowskiej.

"Miłość Fedry"
Sarah Kane, reż. Julia Pawłowska
Teatr Polonia w Warszawie
Premiera 3 czerwca